Magazyn Recenzja 

„Dead Magic” – Kate Bush spotyka Swans na cmentarzu

Nowa płyta Anny von Hausswolf najprawdopodobniej wyniesie, stosunkowo nieznany jeszcze funeral pop, na głównonurtowe salony. Jest to nagranie jak najbardziej poprawne, czerpiące z przeróżnych stylistyk i niosące ze sobą niepokojące wręcz spektrum emocji. Niestety jednak, jak za pierwszym odsłuchem byłem wniebowzięty, tak potem płyta stawała się coraz bardziej, jak już wcześniej zaznaczyłem, „poprawna”.

Pierwsze wrażenie jakie odniosłem zabierając się za album szwedzkiej organistki przywodziło na myśl surrealistyczną Kate Bush, gdyby ta zamiast avant-popu postanowiła grać gotycki rock. Inspirację wokalistką słychać w ambitnych, nieoczywistych aranżach oraz przejmujących melodiach – Hausswolf doskonale wie jak opowiadać historie za pomocą muzyki. Klimat jej kompozycji jest ciężki i tajemniczy, idealnie łączy w sobie delikatną poetyckość z budzącym dreszcze napięciem. Z pewnością jest to zasługa dobranego instrumentu – wszystkie wiodące partie zostały zagrane na znajdujących się w kopenhaskim Marmorkirken XX-wiecznych organach piszczałkowych – pogłos i atmosfera, jakie udało się osiągnąć dzięki temu zabiegowi są nieopisane.

Każdy z utworów to osobny rozdział, monumentalna opowieść, żonglująca stylistyką na każdym kroku – wokalistka wprowadza nas w opowieść cichym falsetem, by potem zwalić z nóg przerażającym wyciem. Oczywiście znalazło się tu miejsce dla typowych, rockowych instrumentów – wrzeszczące gitary i miażdżąca perkusja, które prowadzą wyśmienity singiel „The Mysterious Vanishing Of Electra”, kojarzą się z post-rockowymi repetycjami Swans, zwłaszcza z najnowszych wydań.

Skoro o skojarzeniach mowa – hipnotyzujący klimat nagrania miejscami przypomina wczesne dokonania Briana Eno, eksperymentalną stronę Davida Bowiego, a nawet ambientowo-shoegazową zabawę teksturami, zwłaszcza na wieńczącym płytę utworze „Källans återuppståndelse” – mimo że przepięknym, to uświadamiającym słuchaczowi jak bardzo ciągnie się ten album. Znalazło się tutaj zaledwie pięć numerów, a całość trwa aż 47 minut – jak już mówiłem, za pierwszym razem byłem w nowej Annie zakochany, jednak z każdym kolejnym odsłuchem tracę powoli cierpliwość. Nie jest to krążek do którego będę regularnie wracał, ale tych którzy nie mieli z nim jeszcze styczności, gorąco zapraszam na upiorny bal w szwedzkiej katedrze.

Related posts

Leave a Comment