Magazyn Netflix Recenzja 

„Velvet Buzzsaw” – pastisz, który wymknął się spod kontroli

W Wolnym Strzelcu, czyli swoim reżyserskim debiucie Dan Gilroy kazał nam zmierzyć się z makiawelicznym Louisem Bloomem (Jake Gylenhaal). Protagonista nagrywał i sprzedawał do lokalnej telewizji nocne tragedie i zbrodnie, które znajdywał dzięki podsłuchiwaniu policyjnego radia. Nie miał przy tym w sobie świętości czy przyzwoitości, gdy w oku jego kamery znajdowały się ciała ofiar. W swoim niepokojącym obrazie Gilroy opowiadał o człowieku, który dorabiał się na ludzkiej fascynacji cierpieniem i brutalnością. W końcu w Wolnym Strzelcu im cieplejsze było udokumentowane ciało, tym gorętszy był news. Velvet Buzzsaw to mniej udany duchowy ciąg dalszy tych rozważań. Jednak mniej w nim celnego spojrzenia, a więcej powierzchownej satyry i niezręcznej zabawy gatunkowych pastiszów. 

Morf Vanderwaldt (ponownie Jake Gylenhaal) to krytyk sztuki o nie tylko dziwacznym imieniu, ale i ogromnym posłuchu w bohemie Los Angeles. Gdy w otwierającej sekwencji robot pyta go, czy kiedykolwiek w życiu poczuł się niewidzialny, możemy się domyślić że bohater tego z pewnością dawno nie doświadczył. Właścicielka galerii, Rhodora Haze (żona i muza Gilroya, Rene Russo) mówi o protagoniście: “Twe usta, Boskie ucho… a nie, w naszym świecie to Ty jesteś Bogiem”. Wszak od jego recenzji ludzie zapadają w śpiączki, a obrazy wziętych artystów zaczynają zbierać kurz w magazynach.

Przez pierwsze czterdzieści minut film jest dosyć standardową i zabawną satyrą na moralne i życiowe odklejenie świata sztuki współczesnej. Jeśli ktoś chciałby pouczyć się dziwacznych słówek w języku angielskim, to polecam ten film. Vanderwaldt stale posiłkuje się kwiecistym słownictwem, które ma pomóc mu w precyzyjnym wyrażeniu swoich uczuć na temat sztuki. W ogóle bohaterowie używają gęstego, nadętego języka, który ma zakamuflować ich samotność i niekompatybilność ze światem, który skrywa się poza ścianami galerii sztuki. Refleksja płynąca z Velvet Buzzsaw jest więc pokrewna z tym, co starają się nam mówić Zwierzęta Nocy czy The Square.

I choć przyjemnie opisuje się tę część filmu Gilroya, w pewnym momencie jego dzieło skręca w stronę prostego moralitetu. Intryga, którą on zawiązuje spłaszcza przedstawiony świat sztuki współczesnej, i redukuje całą opowieść do banalnego kazania o tym, że nic tak nie sprowadza ludzkiej duszy na manowce, jak pieniądz. Gdy odkryte zostają obrazy zmarłego Vetrila Dease’a, świat Vanderwaldta i spółki staje do góry nogami. „Krytyka jest ograniczona i wyczerpująca emocjonalnie” mówi na widok rzekomo oszałamiających dzieł protagonista. To, co następuje później ciężko wytłumaczyć. Film obiera azymut na igraszkę z horrorową konwencją. Gilroy niestety wpada w te same sidła, w których parę miesięcy temu skończył David Robert Mitchell ze swoją Tajemnicą Silver Lake. 

Próba zamienienia Velvet Buzzsaw w skomplikowną zagadkę zawodzi i niespecjalnie intryguje. Odniesienie do Mulholland Drive, jeżeli faktycznie celowe, jest jednym z najmniej zgrabnych ukłonów w stronę Davida Lyncha, jakie Gilroy mógł zaoferować. W Wolnym Strzelcu reżyser nakreślił opowieść, w której opętanemu wolą sukcesu bohaterowi świat pozwalał na wszystko. Było w tym coś niepokojącego, wręcz atakującego widza, oskarżającego go o współudział w fascynacji brutalnością. Velvet Buzzsaw jeżeli atakuje, to jedynie postacią Josephiny (Zawe Ashton). W myśl starej hollywoodzkiej zasady, jeśli chcesz, by bohater był irytujący, każ mówić mu z absurdalnie ciężkim brytyjskim akcentem. 

Ocena: 4,5/10

Related posts

Leave a Comment