Śmierć prawicowego komentatora Charliego Kirka zszokowała całą Amerykę, a reszcie świata pozwoliła spojrzeć bliżej na kryzys w jak znajduje się najważniejsze imperium Zachodu. Nie mam w tym wypadku na myśli kwestii dostępu do broni, który został odmieniony przez wszystkie przypadki. Wielokrotnie i bez skutku. Myślę o kryzysie wolności słowa, traktowanej dotychczas jako świętość w USA, aktualnie zaś poddawanej coraz większym ograniczeniom ze strony administracji Donalda Trumpa.
Od początku drugiej kadencji Trumpa, obserwujemy nieustanne ataki na protestujących przeciwko ludobójstwu w Strefie Gazy, uniwersytety, kancelarie prawnicze czy media. Te ostatnie w kończącym się tygodniu ponownie znalazły się pierwszych stronach gazet. Doprowadziły do tego szczególnie 2 wydarzenia: kuriozalna wypowiedź prokurator generalnej USA Pameli Bondi oraz de facto zakończenie programu Jimmy’ego Kimmela przez ABC/Disney.
Bondi w podcaście…żony Stephena Millera, zastępcy Szefa Personelu Białego Domu, wygłosiła pogląd, że należy odróżnić wolność słowa o mowy nienawiści (free speech vs. hate speech), która musi być poddana ściganiu i w dalszej kolejności ukaraniu. Byłaby to zupełnie sensowna wypowiedź, jednak tylko w przypadku, gdyby Bondi była prokurator generalną, któregoś z europejskich krajów, np. Polski, gdzie w kodeksie karnym używanie mowy nienawiści jest karane. W USA hate speech pozostaje nierozerwalnie związana z 1 poprawką do konstytucji, kształtującą bardzo szeroką, według niektórych nieograczoną wolność słowa. Ergo jest chroniona, co potwierdzone zostało przez liczne orzeczenia sądów, w tym Sądu Najwyższego. Instytucjonalny atak na kogokolwiek, kto używa mowy nienawiści, który poprzez Departament Sprawiedliwości chciała przeprowadzić Bondi jest więc niekonstytucyjny, a przez to całkowicie nielegalny. Po bardzo brutalnej, trafnej krytyce przeprowadzonej przez prawicowych influencerów, choćby Megyn Kelly i Tuckera Carlsona, Bondi musiała wycofywać się rakiem z zapowiedzi rozprawy z szerzącymi mowę nienawiści, jednak pozostaje chyba tylko kwestią czasu, kiedy do tego „pomysłu” wróci.
Nic wspólnego z mową nienawiści, ani też z niekiedy bardzo ostrym humorem, nie miał z kolei występ Jimmy’ego Kimmela w jego programie w poniedziałek, kiedy powiedział to:
Atak na Kimmela wynikał z faktu, że podstawą do żartu z MAGA i prezydenta, okazała się nieprawdziwa informacja, że Tyler Robinson, oskarżony o zabójstwo Kirka, miał mieć związki z ruchem, który doprowadził Trumpa do Białego Domu. Nieprawda, pomyłka, błąd. W tej pomyłce nie ma jednak żadnego skandalu, znając wysoką klasę Kimmela, można było się spodziewać szybkiego i konkretnego sprostowania. Wtedy jednak do sprawy włączył się przewodniczący Federalnej Komisji Łączności (FCC) Brendan Carr, wspominany już przeze mnie w kontekście skasowania programu Stephena Colberta. W wypadku Kimmela, Carr otwartym tekstem zaszantażował ABC/Disney, którego firma partnerska Nexstar znajduje się w środku postępowania połączeniowego z Tegna. Skuteczność tego procesu zależy…od pozytywnej decyzji FCC. Carr w wywiadzie udzielonym Benny’emu Johnsonowi nie tyle zasugerował, co wprost wskazał, że przed ABC stoją dwa rozwiązania problemu – „the easy way or the hard way”, czyli łatwa i trudna droga, w podtekście z możliwym negatywnym wynikiem. Disney bez walki położył głowę Kimmela pod topór.
Nie ma wątpliwości, że decyzja ABC/Disney nie ma nic wspólnego z polityką firmy, która nagle zauważyła, że program Kimmela nie kalkuluje się ekonomicznie. Oczywistym jest, że działanie stacji to wynik nacisku politycznego ze strony FCC i administracji Trumpa. Praktyka taka tyleż potwierdza, co wręcz utwierdza w przekonaniu, że droga do autorytaryzmu w USA została już obrana i raczej, przynajmniej do końca tej kadencji Trumpa, odwrotu z niej nie będzie. Wypowiedź prezydenta, w której celebruje zwolenienie Kimmela stanowi w tym wypadku dowód rzeczowy, który w procesie karnym byłby decydujący o skazaniu.
Trump od dawna nie kryje się ze swoimi fatalnymi dla amerykańskiej demokracji tendencjami – aktualnie wskazał siebie, jak recenzenta telewizyjnych prezenterów i dziennikarzy. Próżno szukać kogoś, kto mógłby go zatrzymać, szczególnie jeśli połowa sceny politycznej ślepo, naiwnie i tępo mu przyklaskuje. Ciekawe czy tak samo będą klaskać jeśli wybory uzupełniające w 2026 skończą się klęską Republikanów? Z drugiej strony kto uniemożliwi Trumpowi ich sfałszowanie?

Dodaj komentarz