Co by tu obejrzeć (nie tylko w weekend) #3 – Biały Lotos sezon 3

Dwa pierwsze sezony tego antologicznego serialu, stworzonego przez Mike’a White’a, zmieniły amerykańską telewizję – daleko idące stwierdzenie, prawda? Ale będę się go trzymał, bo White, nawet w tych momentach, gdzie Lotos balansował na granicy telewizyjnego trashu, dzięki ponadprzeciętnej inteligencji jego twórcy wychodził na swoje, stając obok takich produkcji jak „Rodzina Soprano” czy „Lost: Zagubieni” czyli klasyków, o których będziemy pisać i odnosić się przez lata. Czy trzeci sezon potwierdza ten stan?

I tak i nie. I właśnie przez ten ambiwalentny stan, wciąż pozostaje produktem, którego ominąć nie można, a zapoznać się trzeba. I to nawet mimo tego, że trzeci sezon jest ewidentnie najsłabszym z trzech, co jednak oznacza tylko tyle i aż tyle, że pozostaje miejscem na telewizyjnej mapie, do którego chce się wracać, nawet mając świadomość, że w tym akurat przypadku emocjonalnie jest płytko, a merytorycznie bywa wręcz miałko.

Tym razem z bohaterami White’a lądujemy w Tajlandii – na przestrzeni ośmiu odcinków poznajmy losy tak wielu postaci, że można byłoby pewnie ich historiami obdzielić kilka osobnych seriali. Żeby jednak tak się stało, White musiałby mocniej skupić się na ich budowie, nie pozostając ich portretów na płaszczyźnie, uciekając się często do archetypów i pretekstowo zbudowanych elementów scenografii, które mają ją wzbogacać. Tak też bywało już poprzednio i mimo to pokochaliśmy, jednocześnie z pełną determinacją ich nienawidząc, tych zepsutych, do szpiku kości złych, odklejonych od rzeczywistości ludzi, którzy spełniają swoje zadanie w opowieści, które można skrócić do znanego i jakże często ostatnio używanego: eat the rich.

Co różni ten sezon od poprzednich wydaje się aż nazbyt widoczne. W każdym z dwóch sezonów dostawaliśmy przynajmniej 1-2 bohaterów, których White w pewnym sensie wysyłał nam na pożarcie, z czego korzystaliśmy z uśmiechem na twarzy – w 1. był nim konsjerż grany przez Murraya Bartletta, w drugim poznana już wcześniej Jennifer Coolidge. Słabością tego jest brak tej jasno wskazanej „ofiary” – może być nim postać grana przez Jasona Isaacsa, ale nie wynika to z siły scenariusza, a bardziej z wybitnego aktorstwa Lucjusza Malfoya. Podobnie rzecz się ma z trójką przyjaciółek, które w sumie ledwo można byłoby potraktować jak jednego względnie dopisanego bohatera. Poza tym, największy ból widza wiąże się niestety z zakończeniem, które ani nie zaskakuje, przeciwnie wydaje się rozpisane po punktach od odhaczenia, ani tym bardziej nie zachwyca emocjonalnie – gdzie napięcia, gdzie humor?

Tak sobie myślę, że czytając te wszystkie zarzuty, może pojawić się w czytelniku pytanie, jakim cudem twierdzę, że 3. sezon trzeba rzeczywiście obejrzeć. Dlatego, że zanurzenie się w tę atmosferę, którą tworzy Mike White, poznanie tych nowych aktorów (poza Isaacsem, szczególnie Carrie Coo i Parkey Posey dają tutaj aktorskie popisy) daje rzadką możliwość wejścia w strefę telewizyjną, która w sposób dla mnie niezrozumiały wprowadza Twój umysł i serce w stan, w którym nie możesz sobie odmówić kolejnego kawałka ciasta. Tworzy nieomal obsesyjne przywiązanie do historii, nawet jeśli nie należy ona do tych skonstruowanych z chirurgiczną precyzją, przeciwnie daje wrażenie chaosu. Jednak z powodu znanego tylko White’owi, który musi być szarlatanem, czarnoksiężnikiem, pozostajemy z nią do końca – ja cały sezon (8 odcinków) obejrzałem podczas jednego przedłużonego wieczoru, który przeciągnął się do wczesnych godzin porannych. To chyba wiele mówi – nawet jeśli to trash, to jednak tak wysublimowany, że oderwać się nie można.

I dlatego właśnie kochamy tych obrzydliwych odklejeńców Mike’a White’a – przyznaję, jest w tej relacji coś niezdrowego, ale niekiedy takie związki są paradoksalnie najbardziej wciągające. Sounds like „White Lotus” to me.

komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *