Na początku był zespół Something Like Elvis. Powstał w Szubinie (woj. kujawsko-pomorskie) w 1994 roku, gdy Bartek Kapsa sprzedał gitarę Sławkowi Szudrowiczowi a sam zasiadł za perkusją. Zaprosili też do współpracy młodszego brata Bartka – Kubę, grającego na basie i śpiewającego. Po trzech latach skład uzupełnili: drugi gitarzysta Artur Maćkowiak i Maciej Szymborski „obsługujący” akordeon. W pół roku zespół nagrał materiał na swoją debiutancką płytę zatytułowaną „Personal Vertigo” i wydaną nakładem Anteny Krzyku. Krążek był istnym novum na krajowej scenie muzycznej. Zawierał porcję dźwięków najwyższej próby odnoszących się do dokonań takich tuzów hardcore’u jak amerykańskie Fugazi czy kanadyjskie Nomeansno. Nie był to jednak zwykły epigonizm. Dzięki oryginalnemu pomysłowi na użycie akordeonu do grania tak mocnej muzyki Something Like Elvis stali się niemal ikoną polskiej alternatywy. Doceniono to nie tylko w Polsce, lecz także poza granicami kraju m.in. w Niemczech, Holandii, Belgii, Czechach, Słowenii, Chorwacji, Szwajcarii i we Włoszech, gdzie zespół zagrał kilka koncertów. W 1999 roku ukazał się drugi album – „Shape”, który ugruntował styl zespołu i jego pozycję. W ciągu kolejnych kilku lat grupa niestrudzenie koncertowała. Przełomem był rok 2002, kiedy muzycy wydali kolejną, trzecią już płytę – „Cigarette Smoke Phantom”. Nie zawierała ona już muzyki dającej się sklasyfikować jako HC/Punk. Na krążku znalazło się jedenaście transowych, lekko jazzujących kompozycji urzekających dźwiękami pianina i akordeonu. Było to szczytowe osiągnięcie Something Like Elvis, za które krytyka wzniosła ich na tron polskiej sceny alternatywnej (dzielili go razem z sopocką Ścianką i słupską Ewą Braun). Jednak zamiast iść za ciosem zespół postanowił zawiesić działalność. Na jego gruzach panowie Szudrowicz, Maćkowiak i Szymborski założyli grupę Potty Umbrella (skład uzupełnili Łukasz Przycki i Piotr Waliszewski znani z Tissura Ani). W czerwcu tego roku zadebiutowali płytą „All You Know Is Wrong” będącą jakby kontynuacją tego, co robili w macierzystym zespole. Bracia Kapsa postanowili natomiast założyć własne studio nagraniowe, które nazwali Electric Eye i zajęli się produkcją innych zespołów (m.in. Plum i George Dorn Screams). Długo bez grania muzyki jednak nie wytrzymali, czego efektem jest Contemporary Noise Quintet. Nowy projekt, w którym udzielają się również muzycy Kultu, Sing Sing Penelope czy Mord. Właśnie ukazała się pierwsza płyta tej niecodziennej formacji, zatytułowana „Pig Inside The Gentleman”. Jeśli ktoś się spodziewał kolejnego Something Like Elvis to może się zawieść. Contemporary Noise Quintet gra kompletnie inaczej. Można to określić jako wypadkową free jazzu, muzyki filmowej z elementami muzyki eksperymentalnej, ilustracyjnej i klezmerskiej. Najważniejsza jest jednak improwizacja. To na niej oparte są wszystkie utwory. Schemat jest dosyć prosty, lecz bynajmniej nie banalny: motorem napędowym są melodie grane przez Kubę Kapsę na pianinie, tworzące temat kompozycji, wokół którego powstają dzikie partie pozostałych instrumentów (w kulminacyjnych momentach tych improwizacji można się nawet pokusić o użycie słowa „noise”, aby je scharakteryzować – dotyczy to głównie „zgiełku” generowanego przez Tomka Glazika a raczej jego saksofon). Na duże uznanie zasługują monumentalne partie instrumentów dętych, nadające całości charakteru soundtracku do jakiegoś filmu oraz gra sekcji rytmicznej – niezwykle zgranej ze sobą, tworzącej hipnotyczny groove, dzięki któremu można się zatopić w muzyce (basista Paweł Urowski ma za sobą przejścia w kapelach deathmetalowych, więc tym bardziej należy się szacunek za to, iż potrafi zagrać tak lekko i ciepło). Jeśli chodzi o same utwory to za najbardziej udane uznaje: „Million Faces”, „Army Of The Sun”, „Even Cats Dream About Flying”, „Sophie” i przede wszystkim wspaniały „Goodbye Monster”. Jako że nie jestem znawcą jazzu nie będą się wdawał w ich głębszą charakterystykę. Powiedzieć mogę natomiast, że koniecznie trzeba ich posłuchać, bo to prawdziwe perełki! Debiut Contemporary Noise Quintet już okrzyknięto płytą, która wytycza nowe ścieżki dla polskiego jazzu a jednocześnie nie zrywa z tradycją (słyszalne są odniesienia do muzyki granej chociażby przez Krzyszofa Komedę). Podpisuje się pod tym stwierdzeniem z całą stanowczością. Dodam też, że dla mnie „Pig Inside The Gentleman” to z pewnością jedna z najlepszych płyt, które ukazały się w 2006 roku. Album bardzo równy, ciekawy od początku do końca. Naprawdę warto się z nim lepiej zapoznać.