Pierwszy – teraz tak go mogę nazwać – „Trainspotting” miał bardzo proste założenia. Niby film narkotyczny, bądź anty-narkotykowy, ale jednak miał być (i był) opowieścią o życiu. O szarej rzeczywistości i sposobach radzenia sobie z nią, o konsekwencjach i przyjemnościach. Grupka ludzi, w Szkocji lat 90. zmaga się z narkotykami, z postrzeganiem życia, miłościami i przyjaciółmi. Oryginał można traktować jako wyjątkowy, łamiący schematy buddy movie. Dwaj kumple Marka Rentona (Ewan McGregor) chcą heroiny, a trzeci? Non-stop tylko by się bił. W końcu postać – natarczywego, kłopotliwego – Begbiego, to też przedstawienie jakiegoś nałogu. Tyle że, zamiast „chcę papierosa” czy „chcę działkę koksu”, u niego występuje zwyczajna chęć do rozróby. Dodajmy do tego brudną (czyli czystą i ludzką) estetykę, ogromną dozę energii (Iggy Pop, Iggy Pop!) i wspaniały scenariusz i dostaliśmy ponadczasowe, dziś kultem otoczone dzieło. Teraz, po 20 latach wracamy do tej historii, do tych bohaterów i… tak właściwie o czym ma być ta opowieść?
Po dwudziestu latach Mark Renton (Ewan MacGregor) wraca do domu. Odwiedza (w miarę możliwości) dawniej bliskie osoby. I już na samym początku czuć tu podchwytliwą meta-narrację. Renton, spotykający się po dwudziestu latach, ze swoimi kumplami – przecież to MacGregor, który wraca, z wielkiego świata, bo tylko on tak naprawdę się spełnił. Dochodzi do tego olbrzymia świadomość nostalgii, w prawie każdej scenie. Bohaterowie, którzy kiedyś potrafili siedzieć pod ścianą i po prostu rozmawiać…teraz mogą siedzieć z telefonem i bawić się snapchatem. Boyle wyraźnie pokazuje, w którym wieku jesteśmy. Legendarne „choose life” tym razem zamienia się w „choose twitter”. I jest to mocne wzmocnienie tego zwrotu; bo przecież „choose life” to anty-narkotykowy slogan z lat 80. W „Trainspotting 2” slogan jest krytyką dzisiejszego świata. Cytując bohatera: „Wybierz zdjęcie twojego śniadania, które wstawisz na Instagrama”.
Przedstawienie bohaterów po latach, zobaczenie jak się mają czyje natręctwa, kogo tym razem pobije Begbie, albo jaką dziewczynę ma Sick Boy, posłuchanie specyficznych głosów tych postaci – to wszystko działa. Działa tak jak można było się tego spodziewać lata temu, gdy ktoś mówił, o tym, że może jednak powstanie sequel legendarnej jedynki. Niespodziewana jest tu neonowo-sterylna otoczka, kontrastująca ze szkocką scenerią Brakuje jednak tego co świetnie domykało brudny, szalony świat pierwszej części – taśmy filmowej. Tam też był oczywisty przekaz i konkretne kino, tutaj pomimo, że przez 2/3 seansu film naprawdę imponuje (pomysły inscenizacyjne – np. genialna scena w toalecie!), to w finale szarża jest zbyt ogromna. Scenariusz przestaje być sensowny. Całe szczęście – nadal jest narkotyczny!
I choć narkotyków tu niewiele, to gorzkiej prawdy całkiem sporo. Film ten nie zostanie nigdy czymś na poziomie „Trainspotting”, ale całe szczęście nie próbuje. Wszystko jest tu świadome, a środki użyte zostały całkiem dobrze i aż boli, że scenariusz nie jest tak dobry, jak być powinien. W porównaniu do „jedynki”, która sprawiała, że „ciary” na skórze się pojawiały szybko, tutaj bardziej mamy do czynienia z dziwaczną czarną komedią. O starych facetach, którzy kiedyś byli fajni. Ważne jednak, że aktorzy nadal żyją i mają się dobrze. Spud, spudem pozostał. Miło, że ten film powstał.
Ocena: 6/10