Duch Lindsay Davenport znowu powrócił do WTA

Kiedy w 2010 roku swój ostatni mecz na poziomie WTA rozegrała wielka Lindsay Davenport, w moim tenisowym sercu powstała pustka. Karierę zakończyła tenisistka, która wpłynęła na mnie jako fana tej najwspanialszej na świecie dyscypliny sportowej.

Nigdy nie zapomnę tego jedynego w swoim rodzaju serwisu, najbardziej westernowego z westernowych uchwytów przy forhendzie, który dzięki talentowi Davensport pozwalał jej rozwijać niesłychane prędkości z prawej strony, pozostając jednocześnie jednym z najbezpieczniejszych uderzeń w tourze. Davenport, jako pierwsza od złotych czasów Moniki Seles, pokazała, że można długo i precyzyjnie przebijać piłkę przez siatkę, pozostając agresywną od pierwszej do ostatniej piłki, rozstawiając koleżanki z drugiej strony po kątach, stojąc praktycznie przez całą wymianę w jednym miejscu. W tym ostatnim przypominała jednego z najwybitniejszych przerzucaczy w historii tenisa jakim był Andre Agassi, jednocześnie posiadając niemałe umiejętności w ataku – nie bez przyczyny była ona w swoim czasie wysoko zarówno w rankingach singlowym i deblowym.

W 2015 roku Lindsay podjęła współpracę z Madison Keys. Moje serce znowu zabiło mocniej. Zobaczyłem na tourze ten sam, niezwykle skuteczny serwis, niemalże ten sam wspaniały forhend. Kiedy w 2016 roku Keys z pomocą trenerki Davenport doszła do półfinału Australian Open, wydawało mi się, że będę miał ponownie swoją zawodniczkę na tourze. Jednak było to marzenie przedwczesne, bo okazało się, że paralele są aż nazbyt widoczne nie tylko w stylu grania, ale też niestety w fizycznych słabościach moich tenisowych bohaterek. Davenport była najlepszą tenisistką swoich czasów, była też najczęściej kontuzjowaną i najczęściej przegrywającą najważniejsze finały tenisistką swoich czasów. Keys nie miała za bardzo czego przegrywać, bo w karierze dotarła dotychczas do jednego finału wielkoszlemowego, który zresztą w 2017 roku w Nowym Jorku przegrała z kretesem. Wiele miesięcy, czy nawet lat jej wielkiej kariery, zabrały jej jednak kontuzje.

Z takim obciążeniem, 3 tygodnie przed 30-tką przystępowała więc jako klasyczny underdog do finału Australian Open 2024, w którym po drugiej stronie stanęła bezsprzecznie najskuteczniejsza tenisistka ostatnich lat – jedynka światowego rankingu Aryna Sabalenka z Białorusi. Nikt nie traktował Keys jako faworytki, nawet po tym jak po drodze wyeliminowała z gry turniejową 2-kę (Świątek – nr 2 w rankingu), 6-kę (Rybakina – nr 7 w rankingu) i 10-tkę (Collins – nr 11 w rankigu), a na dokładkę byłą rankingową 3-kę Elinę Svitolinę. Nawet po tym. Tymczasem pierwszy set odjechał Sabalence z prędkością Usaina Bolta. W drugim odbiła się od dna, choć teoretycznie najkrótszy set (6:2), czasowo okazał się najdłuższym, ale w finale trzeciego wróciły zmory z przeszłości, które nie pozwoliły jej w 2023 roku dokończyć dzieła w półfinale Rolland Garros z Karoliną Muchovą, a szczególnie w finale US Open z Coco Gauff.

12 gem tego finału to szokująca wręcz indolencja liderki rankingu, która przy stanie 0:15 zapomniała zaserwować, czego skutkiem był jeden z najpiękniejszych bekhendowych returnów turnieju, a przy drugiej piłce meczowej zamiast grać, najpierw posędziowała przy lecących w linię odbiorze, przez co straciła inicjatywę w akcji, którą wspaniałym forhendem zakończyła Keys. Tym samym na przepięknym korcie im. Roda Lavera stała się historia – Madison Keys dołączyła do grona swoich krajanek, które mają koncie tytuł wielkoszlemowy. Czy on oznacza, że sezon 2025 będzie do niej należał? Nie mam pojęcia. Niemniej wystarczy powiedzieć tyle, że zaczął się sensacyjnie i nie pozostaje nic innego niż się z tego cieszyć, oraz pogratulować Madison. I po części uśmiechnąć się, że duch Lindsay Davenport, która zapewne komentowała ten mecz dla którejś z amerykańskich telewizji, znowu powrócił do WTA.

komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *