Jego kariera zaczęła się bardzo niepozornie. Zagrał otóż epizod w niegdyś bardzo popularnym serialu „The Golden Girls”. Potem przyszły lata posuchy, aż w końcu przyszła późna życiowa szansa – rola w startującym właśnie nowym dramacie medycznym „Ostry dyżur”. Któż by się spodziewał, że po takich początkach George Clooney będzie jednym z najbardziej rozchwytywanych i uniwersalnych artystów Hollywood. Na ekrany właśnie wchodzą jego „Idy marcowe”. Film na podstawie sztuki Beau Willimona opowiada historię fikcyjnej kampanii wyborczej o nominację Partii Demokratycznej na kandydata na prezydenta. Liderem tej batalii jest gubernator Mike Morris (grany przez samego reżysera). Twórcami jego kampanii są bardzo mocni i doświadczeni PR-owcy – Steven (Ryan Gosling) oraz Paul (genialny w tej roli Philip Seymour Hoffman). Gdy wszystko wydaje się być już przesądzone do Stevena przychodzi szef kampanii przeciwnika Tom Duffy (świetny jak zawsze Paul Giamatti). Przynosi bardzo ciekawą propozycję… Wielkie brawa należą się Clooneyowi za adaptację sztuki na ekran. Dzięki jego sprawnej reżyserii, narzuconemu świetnemu tempu absolutnie nie czuć, że mamy do czynienia z teatrem. Wręcz przeciwnie wydarzenia są jak najbardziej filmowe i…I chciałoby się powiedzieć, że też ekscytujące. Z tym jednak jest mały problem. „Idy” są filmem reżysersko świetnie dopracowanym, wymuskanym wizualnie, ze świetną muzyką i zdjęciami. Nawet historia jest w nich dość interesująca, choć prawdy które serwuje Clooney nie są szczególnie oryginalne. Nikt już chyba z nawet mało zaangażowanych obserwatorów życia publicznego nie ma wątpliwości, że czas kampanii wyborczej to okres najgorszych zagrywek przeciwników, gry poniżej pasa. Walka merytoryczna i fair to czasy przeszłości, które zapewne bez zmiany klasy politycznej zarówno w USA, jak i też w Polsce nigdy już nie wrócą. Wszystko to jednak wiemy. Na szczęście Clooney nie gra przed nami Tomasza Terlikowskiego, który sypie prawdami objawionymi jak rękawa. Z „Idami” jest jednak inny wcześniej zasygnalizowany problem. Obok tej znakomicie wytworzonej, porcelanowej otoczki, tych całkiem trafnych spostrzeżeń, strasznie brakuje prawdziwych emocji i prawdziwych ludzi. Cały ten obrazek pozostaje niestety straszliwie pusty i to co mogłoby być ekscytujące, trzymające za gardło, pozostaje jedynie dość interesujące. Przy oglądaniu „Idów” złapałem się kilkakrotnie na tym, że nie patrzyłem na postaci, tylko na skądinąd błyskotliwie grających aktorów. Niestety ani przez chwilę nie czułem, że między tymi postaciami są jakiekolwiek prawdziwe uczucia, spięcia, konflikty. Obserwowałem natomiast popis kunsztu Hoffmana, Giamattiego, Goslinga i Clooneya, bo trzeba im przyznać, że wszyscy świetnie wyglądają na ekranie. Na dokładkę mamy małą rólkę jak zawsze wspaniałej Marisy Tomei. Wydawać by się mogło, że wszystko wygląda jak złotej zastawie. A tu jednak rozczarowanie. „Idy marcowe” to film wypucowany, pięknie wykończony. Można go porównać do idealnie oszlifowanego diamentu, czy genialnego warsztatowo obrazu. Niestety ten diament jest w środku wydrążony, ten obraz zaś nie przynosi katharsis. Przepiękny, miejscami perfekcyjny obrazek, pusty jak wydmuszka. Maciej Stasierski