Kino lat 50 i 60 można było swobodnie podzielić na to, które było czystą rozrywką i na to, które poruszało bardzo ważne, nowe dla ludzi tamtych czasów problemy. Personifikacją tego pierwszego była Marylin Monroe, która na przełomie dekad wspięła się na szczyt swojej imponującej, tak tragicznie przerwanej kariery. Jednym z jej mniej znaczących filmów tamtego okresu jest farsa w reżyserii Laurence’a Oliviera „Książę i aktoreczka”. Historię jej postania w konwencji klasycznego romansu opowiada film Simona Curtisa „Mój tydzień z Marylin”. Marylin (w tej roli nominowana do Oskara Michelle Williams) przybywa do Anglii, aby tam kręcić film ze słynnym Laurence’m Olivierem (Kenneth Branagh). Jednak nic nie idzie po myśli twórców, a szczególnie Oliviera. Marylin jest permanentnie nieprzygotowana do scen, spóźnia się, myli kwestie. Olivier wychodzi z siebie, żeby jakoś ją zmobilizować do pracy. Jak się okaże później jedynym sposobem na dokończenie filmu będzie znajomość Marylin z trzecim asystentem reżysera Colinem… Simon Curtis opowiada historię w bardzo prosty sposób. Narratorem historii czyni Colina, z którego perspektywy obserwujemy wszystkie wydarzenia. Z tego też powodu narracja ma charakter dość mocno epizodyczny i w pewnym momencie film rozpada się niemal na dwie fabuły. W pierwszej, rewelacyjnej dodajmy, obserwujemy perypetie ekipy na planie, starania Oliviera, aby z tego wątpliwego scenariusza stworzyć film. W drugiej dużo słabszej i bardziej konwencjonalnej dostajemy z kolei nieco zbyt sztampowe, choć nie pozbawione uroku romansidło, które na swoich barkach dobrze utrzymują Eddie Redmayne, a szczególnie Michelle Williams. Z historii bowiem nie da się naprawdę wiele wycisnąć. Schemat goni schemat. Na szczęście Curtis i jego aktorzy dobrze wiedzą co to znaczy urok, sielankowość, komedia. Dzięki temu nawet ten słabszy fragment filmu nie męczy zanadto. Jednak tempa film nabiera dopiero w momentach, gdy na ekranie pojawia się Olivier w mistrzowskiej interpretacji Kennetha Branagha. To on, obok Williams, jest motorem napędowym fabuły. Dzięki niemu też widzimy po co właściwie ten film powstaje, film niepotrzebny i później zupełnie zapomniany. Branagh idealnie punktuje cechy swojego bohatera, który pragnie być gwiazdą, a na zawsze pozostanie „jedynie” wybitnym aktorem. Z kolei Marylin Monroe w genialnej interpretacji Williams to niepewna siebie, uzależniona od podpowiedzi innych osób kobieta, która zupełnie nie jest w stanie ogarnąć wielkości talentu, którym została obdarzona, naturalnego komediowego wdzięku, genialnego wręcz instynktu. Tego mógł jej zazdrościć nawet sam Olivier. Curtis podejmuje dobrą decyzję pozwalając się wyszumieć swoim aktorom. Dzięki temu filmowi udaje się uniknąć prostego zaszufladkowania do przewidywalnych filmów biograficznych. Do dwóch głównych kreacji trzeba także dołożyć solidne aktorstwo Eddiego Redmayne’a i rewelacyjne epizody Judi Dench oraz Julii Ormond. Film Simona Curtisa to konfekcja nastawiona na poprawienie widzowi nastroju w zimny weekendowy wieczór. Niemniej konfekcja zrobiona z wielką klasą, świetnie zagrana i na szczęście nieprzesłodzona. Trzeba przyznać, że Branagh i Williams mocno zapracowali na swoje nominacje, której jednak zapewne nie zamienią się w nagrody. A może jednak tym razem werdykt będzie sprawiedliwy? Maciej Stasierski