Od wielu miesięcy regularnie spada poparcie dla rządu premiera Donalda Tuska. Właściwie jedynym ministrem utrzymującym wciąż wysoki poziom zaufania społecznego jest szef polskiej dyplomacji Radek Sikorski. Jednak nie ma w Polsce drugiego polityka, który byłby w stanie dorównać popularnością prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu. Poziom zaufania do niego osiąga niemalże co miesiąc 70 procent i więcej. Są to wyniki, którymi nawet w czasach swojej największej popularności nie mógł się pochwalić jedyny polityk, który dwukrotnie wygrał w Polsce wybory prezydenckie – Aleksander Kwaśniewski. W perspektywie wyborów, którymi będziemy raczeni od przyszłego roku regularnie co 12 miesięcy, Bronisław Komorowski, pod warunkiem decyzji o kandydowaniu, jest jedynym politykiem piastującym wysokie państwowe stanowisko, który nie musi się martwić o ponowną elekcję.
Z czego to może wynikać? Powodów takiej popularności prezydenta można znaleźć wiele. Dla przeciętnego zjadacza chleba najprostszym powodem podjęcia decyzji o ewentualnym głosowaniu na Bronisława Komorowskiego jest fakt, że on jest podobny do sporej grupy naszego społeczeństwa – konserwatywny, nieco przaśny, popełniający liczne gafy, ale można byłoby powiedzieć „swój chłop”. Komorowski nie jest przecież pierwszym prezydentem, któremu zdarzyły się poważne wpadki. Lech Wałęsa podawał nogę Kwaśniewskiemu podczas debaty prezydenckiej, ten z kolei pił w samolocie i cierpiał na chorobę filipiński, a śp. Lech Kaczyński nie potrafił przytoczyć nazwisk popularnych polskich piłkarzy i odwrotnie trzymał szalik z polskimi barwami. Im jednak ani społeczeństwo, ani tym bardziej media nie potrafiły w żaden sposób tego wybaczać. Z jakiegoś powodu Komorowskiemu się wybacza wiele, powiedziałabym zdecydowanie zbyt wiele. To on przecież wyprowadzał Polskę z NATO, to on nie potrafił załatwić drugiego parasola dla prezydenta Francji Sarkozy’ego, to on co tydzień pojawia się na jakichś dożynkach czy innych tego typu imprezach i swoimi przemówieniami wygłaszanymi tonem ojca czytającego dziecku bajkę na dobranoc, przyprawia mnie i zapewne wielu innych ludzi o irytację. Jednak jemu to wszystko uchodzi na sucho, bo Komorowski jawi się w oczach wielu Polaków jako „nasz człowiek” – w sumie nieźle wykształcony, ale nie przesadnie, niegłupi, ale też nie przerastający nas intelektualnie, dobrze ubrany, ale wciąż nie pozbawiony wad, z żoną, która go wspiera i pomaga. Każdy z naszych poprzednich prezydentów był któregoś z tych elementów pozbawiony – Wałęsa to był prosty elektryk, który nie odpowiadał bardziej wyedukowanej części społeczeństwa, Kwaśniewskiego odrzucała co oczywiste ta grupa ludzi, którzy nie wyobrażali sobie powrotu do władzy ludzi poprzedniej nomenklatury partyjnej. Prof. Kaczyński był natomiast człowiekiem z jednej strony kojarzonym zbyt mocno ze swoim kontrowersyjnym bratem, z drugiej bardzo wykształconym, z tendencjami do nauczycielskiego, bezceremonialnego tonu. Komorowskiego jest zaś, może poza ludem smoleńskim, akceptowalny dla większości. Może bez entuzjazmu, ale akceptowalnym.
Nie oznacza to jednak, że na jego wielką popularność wpływ ma jedynie swoista „polskość”, z mojego punktu widzenia rozumiana dość negatywnie i z przymrużeniem oka, jednak przez większość tych 70 procent ludzi zapewne uznawana za jego wielką zaletę. Inną sprawą są same dokonania Komorowskiego. Jest on bowiem postacią tyleż normalną, jakby nieprzystającą do swojego stanowiska, ile jednak nietuzinkową. Nie wolno bowiem zapomnieć, że Bronisław Komorowski ma za sobą bardzo chwalebna kartę historyczną. Był jednym z wielkich bohaterów tzw. opozycji demokratycznej. W wolnej Polsce zaś piastował, dodajmy w sposób godny i mało kontrowersyjny, stanowiska najpierw ministra obrony narodowej w fatalnym rządzie Jerzego Buzka, a potem Marszałka Sejmu w czasie pierwszej kadencji rządów PO-PSL. Sprawdził się także solidnie jako pełniący obowiązku głowy państwa po katastrofie smoleńskiej, w której zginął ówczesny prezydent RP. Po wyborze na stanowisko głowy państwa Komorowski w specyficzny dla siebie sposób, być może nazbyt medialny, ale jednak wart docenienia sposób potrafił skonsolidować wiele środowisk politycznych. O tym świadczy lista jego doradców, której nieco później. O tym świadczy jego inicjatywa reaktywacji Rady Bezpieczeństwa Narodowego czy jego kandydatury na poszczególne stanowiska państwowe wakujące po osobach, które poniosły śmierć pod Smoleńskiem. Mowa szczególnie o kandydaturze Marka Belki, polityka rzecz jasna lewicowego tylko z nazwy, bo jakby Komorowski chciał powołać na stanowisko szefa NBP prawdziwie lewicowego ekonomistę, to sięgnąłby po kandydaturę chociażby prof. Kołodki. Jednak trzeba docenić fakt, że Komorowski wykazał się pewną otwartością i nie wybrał bardziej oczywistej osoby ze swojego środowiska politycznego. O dążeniach konsolidacyjnych Komorowskiego świadczą także inne symbole, jak chociażby już bardzo mocno komentowany marsz prezydencki z okazji święta niepodległości. Bronisław Komorowski jako prezydent oczywiście nie przeszkadza zanadto koalicji rządowej, niemniej warto zwrócić uwagę na fakt, że też nie jest jej bezrefleksyjnym piewcą i stara się być w miarę obiektywny w ocenie fatalnej polskiej sceny politycznej. Nie jest on oczywiście i nigdy nie będzie prezydentem wszystkich Polaków, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że ze wszystkich poprzednich polskich prezydentów jest tego najbliższy.
Bardzo ważny wpływ na ocenę prezydenta Komorowskiego ma także grono jego współpracowników, a to trzeba przyznać zebrał sobie doborowe. Być może to właśnie dzięki tym nazwiskom, prezydent wciąż jest traktowany jako naprawdę wiarygodny i niezależny gracz na polskiej scenie politycznej. Co ważne bardzo małą część grona najbliższych doradców prezydenta reprezentują aktualny, aktywni politycy Platformy Obywatelskiej. Właściwie jedynym z nich jest sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Sławomir Rybicki, odpowiedzialny za kontakty z Rządem i Sejmem. Poza tym całą swoją kancelarię prezydent Komorowski oparł na ekspertach, urzędnikach, wśród których pierwsze skrzypce grają głównie szef kancelarii Jacek Michałowski, a szczególnie bodaj najbliższy teraz prezydenta minister – gen. Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Dobrze i co ważne eklektycznie wygląda też grono doradców stałych prezydenta, wśród których dominują byli działacze Unii Wolności, a wcześniej Unii Demokratycznej, na czele z pierwszym premierem III RP Tadeuszem Mazowieckim. Co ciekawe jednak najbardziej medialnie wykorzystywaną postacią z grona doradców prezydenta jest prof. Tomasz Nałęcz, człowiek w stosunku do prezydenta Komorowskiego znajdujący się na drugim biegunie politycznej wrażliwości. Profesor Nałęcz jest pewnym symbolem prezydentury Bronisława Komorowskiego – dobrej doradczo (bo wśród doradców społecznych znaleźć można takie nazwiska jak prof. Jerzy Osiatyński czy zmarły niedawno prof. Michał Kulesza, wielki prawnik, twórca reformy administracyjnej przełomu wieków), a więc niezłej merytorycznie, ale…
Ale właśnie nijakiej. Choć to też zależy od osoby, która będzie ją oceniała. Bo ktoś mniej krytycznie nastawiony szczególnie do poglądów i postaci Bronisława Komorowskiego powie, że koncyliacyjnej, konsolidującej środowiska, prezydentury środka. Ja powiem jednak, że ten środek symbolizuje raczej działania pośrednie, mało radykalne, bez wielkiej wizji, raczej bezpieczne, niekontrowersyjne i na pół gwizdka. Z drugiej strony pojawia się pytanie, czego można było właściwie się spodziewać po liberalno-konserwatywny starym szlachcicu z wąsem? Pewnie niewiele więcej, więc można powiedzieć, że chwilami dobre i to. Jedno wydaje się w tym momencie niezaprzeczalne – bez radykalnej zmiany sytuacji politycznej w Polsce i pojawienia się tak mocnego kontrkandydata jakim był w 2010 roku odmieniony, rozkochany wtedy w Gierku, Jarosław Kaczyński, w 2015 roku będziemy mieć tylko jedną turę w wyborach prezydenckich, a Aleksander Kwaśniewski straci miano jedynego dwukrotnie wybranego prezydenta.
Maciej Stasierski