„Ostatnia miłość na Ziemi” to jedna z bardziej interesujących propozycji ostatnich paru miesięcy w kwestii filmów o miłości. Niestety w przypadku filmu Davida MacKenziego za oryginalnością rozwiązania nie poszła jakość. Obraz ma swoje niezłe momenty, ale to za mało, żeby utrzymać zainteresowanie widza w trakcie całego seansu. Z jednej strony MacKenzie pokazuje absolutnie sztampową by się wydawało historię miłosną. Mamy bowiem lekkoducha Michaela, który podrywa dziewczyny jedną za drugą, nie szukając poważnego związku. Któregoś dnia poznaje Susan, samotną epidemiolożkę, której życie nie należy do udanych. Ich spotkanie zaowocuje uczuciem, które rozwija się jak po sznurku – jedno, drugie przypadkowe widzenie, miłość, kłótnia, pojednanie. Z takiego schematu, nawet gdyby chciał, wiele by MacKenzie nie wycisnął. Problem z tym, że nie za bardzo chyba chce, co widać w mozolnie toczącej się narracji. Co jednak bardziej interesujące w „Ostatniej miłości na Ziemi” (swoją drogą „brawo” dla dystrybutora za tłumaczenie tytułu „Perfect Sense”), to background tego miłosnego spotkania – rodząca się na oczach wszystkich epidemia. Z jednej strony nie do końca dla mnie wiarygodna, gdyż tocząca się nieco zbyt szybko i gwałtownie, a przy okazji straszliwie wręcz radykalna w skutkach. Z drugiej zaskakująca ze względu na pozbawioną paniki reakcję ludzkości, która wykazuje nad wyraz wykształcone umiejętności przystosowawcze. Jednak mimo wszystko ta cześć filmu pozostaje problematyczna o tyle, że widać w niej duże słabości warsztatowe reżysera. MacKenzie nie potrafi się skupić na tym co opowiada. Co chwila jest czymś wytrącany z równowagi. Przez to nagromadzenie fabularnych absurdów i złych rozwiązań w pewnym momencie (szczególnie chwila tego zbiorowego obżarstwa) osiąga wręcz niewyobrażalny poziom. Nie do końca jestem w stanie też określić co reżyser chciał nam swoim filmem powiedzieć? Że miłość jest w końcu najważniejsza, chociaż ulotna – banał. Raczej wydaje mi się, że chciał nam uświadomić fakt ulotności pewnych najprostszych elementów życia. Niestety nie do końca się to udało, gdyż przekaz został mocno zmiękczony chaotycznie prowadzoną narracją i schematyzmem scenariusza. Zarzuty te nie pasują właściwie jedynie do końcówki filmu, w której bohaterowie głuchną. W tym segmencie MacKenzie udowadnia, że pod względem formalnym jest reżyserem pomysłowym. Szczególnie znakomicie działa tutaj muzyka, która staje się swoistym opowiadaczem historii. Niestety pomysłowości reżyserowi zabrakło dla stworzenia ciekawych bohaterów, przez co zmarnowano potencjał Ewana Mcgregora i Evy Green. W ostatecznym rozrachunku z ciekawego pomysłu pozostało niewiele dobrego. „Ostatnia miłość na Ziemi” rozczarowuje, głównie przez zbyt duże nagromadzenie idei, które nie zostały ani do końca dopracowane, ani też w pełni wykorzystane. Ładna muzyka, i kilka przyzwoitych scen to za mało. Za dużo zaś momentów, przy których wzruszamy i myślimy: „Who gives a crap”. Maciej Stasierski