Filmy Terrence’a Malicka zawsze wywołują skrajne reakcje. Stało się już tradycją, że kolejne dzieła wielkiego mistrza spotykają się z całkowicie odmiennymi odczuciami. Nie inaczej było z „Drzewem życia”, które pomimo wielkiego triumfu w Cannes i kilku najważniejszych nominacji do Oscara spotkało się z bardzo chłodnym przyjęciem ogółu. Jednak jest grupka osób, która uważa film Malicka za skończone arcydzieło i jeden z najważniejszych filmów tego wieku. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie będzie to klasyczna recenzja, a raczej próba interpretacji kartka po kartce tej bogatej przypowieści. Dlatego ostrzegam, że jeśli nie oglądałaś/eś to w tym tekście mogą pojawić się spoilery.
„Drzewo życia” składa się z trzech części, które dopiero pod koniec złączone ze sobą tworzą pełny portret psychologiczny bohaterów. Kluczem do interpretacji całego dzieła może być Pismo Święte, które nieraz cytowane podczas seansu może dopełnić obraz o dodatkowy sens i pole do interpretacji. Nie przez przypadek film otwiera cytat z Księgi Hioba „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię? Ku uciesze porannych gwiazd, Ku radości wszystkich synów Bożych?”. Malick jako jeden z nielicznych mistyków kina i niepisany spadkobierca myśli filozoficznej Tarkowskiego serwuje widzowi potężną dawkę przemyśleń na temat życia, życia po śmierci i metafizyki wszechobecnej w naszym świecie. Dla jednych może to być spotkanie z absolutem, a dla innych tzw. prawienie „coelhizmów” i tania filozofia. To już kwestia bardzo subiektywna. Jedno jest pewne; film nie pozostawia obojętnym i na pewno zapada w pamięć.
Prolog jest swego rodzaju modlitwą cierpiącej matki, której treść możemy dokładnie zrozumieć dopiero po obejrzeniu następnych 15 minut, w których dowiadujemy się o śmierci brata głównego bohatera. Podczas otwierających scen mamy przedstawioną pustkę dzisiejszej rzeczywistości. Wielkie drapacze chmur, konsumpcjonizm, zimne wnętrza pomieszczeń, pęd współczesnego świata i brak czasu na zadumę i kontemplację metafizyki. Nasz bohater (grany przez znakomitego Seana Penna) przygląda się idącym ludziom, wpatruje się im w twarze. Dzięki kilku ujęciom sprytnie nakręconym przez Emmanuela Lubezkiego i narracji z off’u możemy wręcz wejść do jego umysłu i „zobaczyć” świat z jego perspektywy. Przez tragiczną wiadomość o śmierci brata, główny bohater zatrzymał się w tym konsumpcyjnym wirze i znalazł czas na nurtujące go pytania o sens naszej egzystencji na ziemskim padole. Po serii pytań retorycznych stawianych przez głównego bohatera, a tym samym przez Terrence’a Malicka przenosimy się w czasie do momentu Genesis. I teraz wkraczamy do najbardziej znienawidzonej przez ogół części, a według mnie, idealnie współgrającej i będącej metakomentarzem i zarazem kontrastem do początku otwierającego aktu. Sekwencje Genesis ukazują piękno w czystej postaci, dobroć i idealną boską koncepcje wszechświata. Wszystko działa na prostych zasadach łańcucha pokarmowego. Ale co najważniejsze, sekwencje kosmosu przy akompaniamencie „Lacrimosy” Zbigniewa Preisnera są pełne metafizyki. Nie ma tu miejsca na chęć dorobienia się majątku, nie ma tu miejsca na życie polegające na kupowaniu, ba nawet nie ma tu miejsca na człowieka, który nie zaburza piękna idealnej wegetacji. Kontrast jaki udało się osiągnąć Malickowi i zestawienie pustki z boską krainą przypominającą Eden fenomenalnie wpisują się w kontekst fabularny następnego aktu.
Druga część, która według niektórych ratuje ten film przed katastrofą jest przykładem linearnej i klasycznej narracji opowiadającej o trudach dorastania nastoletniego bohatera. Cofamy się w czasie, by poznać jego historię i relacje rodzinne pomiędzy nim, a najbliższymi krewnymi. Rodzina ta jest przykładem typowo konserwatywnej familii z ojcem jako patriarchą. Głowa rodziny (jedna z lepszych kreacji Brada Pitta) wychowuje swoich synów twardą, a miejscami nawet żelazną ręką. Momentami oschły ojciec stara się wpoić synom jak ważna jest samodyscyplina, dążenie do wybranego celu i spełnianie swoich marzeń. Co prawda sam jest zaprzeczeniem tych prawd, bo pomimo, iż posiada notesik z wieloma pomysłami na patenty, to i tak nie wystarcza mu samozaparcia, by swoje pomysły przeistoczyć w coś rzeczywistego. Nic dziwnego, że brak konsekwencji i brak przykładu powoduje, że młody bohater buntuje się przeciw rygorystycznym zasadom wychowania. Inhibitorem wybuchów ojca stara się być matka, która spokojnym głosem debiutującej wśród czołówki fabryki snów Jessiki Chastain próbuje ułagodzić zaistniałe napięcie. Jednak z jakim skutkiem? Pozostawiam to bez odpowiedzi. Kulminacyjnym momentem drugiego aktu jest z pozoru nieważna scena, gdy główny bohater ze swoim młodszym bratem wyrusza na wycieczkę do lasu, by pobawić się w polowanie. Dowiadujemy się wtedy o dokładnej relacji pomiędzy braćmi. Pełny wachlarz emocji wydobyty z dwóch młodych aktorów. I gdy już dokładnie poznaliśmy złożoność postaci płynnie przenosimy się do trzeciej i kończącej części.
Trzeci akt należy do najtrudniejszych do analizy, przez swoją transcendentną treść. Znowu przenosimy się, ale tym razem nie w czasie, a do innego wymiaru, gdzie czwarty wymiar nie obowiązuje. Malick ukazuje nam Niebo, bądź jakiś przedsionek Nieba. Mistrz znany jest ze swojego mistycznego podejścia do sztuki, serwuje nam najbardziej religijny film w swoim dorobku. Końcowe sekwencje ewidentnie wskazują ostateczne pojednanie się z Bogiem i zaakceptowanie straty swojego dziecka. Ręce wzniesione ku górze, Ziemia będąca tylko etapem wędrówki duszy, czy moment przejścia na drugą stronę to tylko kropla w morzu symboliki tego aktu. I rzeczywiście ilość symboli, które prezentuje nam reżyser mogą zostać odrzucone ze względu na ich natężenie. Ale gdy podejmie się próbę ich zinterpretowania, to okaże się, że przed nami otwiera się wielka księga, której treść można interpretować godzinami. To kino, które ubogaca i daje nam możliwość dostrzegania „czegoś więcej” w naszej codziennej rzeczywistości. Dla mnie świat przed obejrzeniem „Drzewa życia”, a świat po obejrzeniu „Drzewa życia”, to całkowicie inna teraźniejszość. Być może dlatego, że dzięki niemu poznałem, że istnieje coś takiego jak kino arthouse’owe i zakochałem się w sposobie opowiadania symbolami. Nie mam wątpliwości, że arcydzieło Terrence’a Malicka to jeden z ważniejszych filmów jakie obejrzałem w życiu. Szkoda tylko, że tak duża część ludzi śmieje się z niego i nawet nie stara się zrozumieć, co ze sobą niesie.
Ocena: 9/10