Zdarza się, że doświadczamy zakrzywienia czasoprzestrzeni. Jesteśmy gdzieś kilka dni, może tydzień, a czujemy, jakby to był przynajmniej miesiąc. Dokładnie tak wyglądał mój stosunek do Moskwy po kilku dniach. Było już o niebezpieczeństwie, teraz czas na inne aspekty mojej podróży.
Do pisania tego tekstu zabierałem się dość długo. Choć Moskwa przepełniona jest historią, to przecież nie sposób spamiętać wszystkie aluzje, sytuacje i opisać je ot tak, z głowy. Uporządkowałem fakty i wynika z nich (pozwólcie, że posłużę się cytatami), że:
– Rosja od zawsze była potęgą
– Napoleon był wielkim wodzem, ale „skończonym sukinsynem”, który ośmielił się napaść na Rosję (tu przewodniczka w Muzeum Historycznym na Placu Czerwonym z ekstatyczną lubością dodała, że przegrał i z Rosją i z zimą)
– rosyjska kultura jest jedną z najstarszych na świecie i zawsze doskonale wypada na tle innych
– nie ma lepszego dania niż bliny z kawiorem
– kto nie pije, ten kapuje – tak zawsze wynika z historii (to również słowa cytowanej wcześniej przewodniczki)
Takie informacje Rosjanie podają turystom. Samemu ciężko dowiedzieć się czegoś więcej, chyba, że nabyło się wcześniej jakąś wiedzę. Prawda jest jednak taka, że można chodzić po muzeach, oglądach wspaniałe budynki, nawet zachwycić się paradą przed Kremlem, gdzie rosyjska armia wyczynia marszowe cuda i popisuje się woltyżerką. Jednak nic nie zetrze z ust gorzkiego smaku kontrastu historyczno-społecznego. O czym mowa? Niech zilustrują to, ponownie, fakty.
Niedziela, wczesny ranek. Godzina siódma, może nieco wcześniej. Razem z innymi turystami stoję w niekończącej się kolejce. Dookoła żołnierze z karabinami. Normalnie pomyślałbym, że dla picu te karabiny, ale kiedy w końcu jeden z nich dźga mnie nim i mówi: „Ręce z kieszeni!”, wiem, że to jednak nie dla samej parady. Wcześniej kazano zostawić aparaty, wyłączyć telefony, nie żuć gumy, nie jeść i nie brać ze sobą niczego do picia. Patrzę się ponownie na tych żołnierzy. Mamy XXI wiek, a my wszyscy stoimy w kolejce do Wodza. Mauzoleum Lenina. Mała, prostokątna buda (bunkier?) z marmuru. Zimny dzień, wszędzie pełno śniegu. Wszystko pozamykane, wszystkie bramy, wejścia. Nikt się nie przeciśnie. Kolejka powoli się rusza. Im bliżej wejścia do mauzoleum, tym więcej wojaków. Wyglądają groźnie. Po wcześniejszych doświadczeniach wiem, że z mundurowymi się w tym kraju nie zadziera. W końcu docieram do środka. Jeszcze jedno szturchnięcie karabinem, tym razem boleśniejsze: „No photo, tawarisz!” krzyczy do mnie żołnierz, na oko niewiele starszy ode mnie. W końcu widzę Lenina. W szklanej gablocie wygląda jak kukiełka. Widzę, że jest niski. Że był. Nawet nie wiem, jak to czasowo określać. Robi wrażenie niesamowite. Ale nie żołnierze, nie karabiny. A zniszczone opakowanie po płycie 2paca wciśnięte w róg mauzoleum.
Kolejny punkt tego dnia. Wizyta w schronie atomowym. Kiedyś państwowy, dziś wykupiony przez jednego z oligarchów, który przerobił to na muzeum. 18 pięter w dół. Nie ma windy, nie działa. Idziemy sporą grupą, jest wąsko, okropnie wąsko. Nagle jednak dziewczyna wspomina o swojej klaustrofobii, po czym pada na mojego kolegę. Nie mamy jak się wydostać, próbujemy ją przenieść. Ale jesteśmy na półpiętrze między dwunastym a jedenastym poziomem. Czyli jeszcze siedem pięter do parteru, gdzie ktoś jej pomoże. Ale jesteśmy dzielni, ratujemy ją. Dziewczyna dochodzi do siebie po kieliszku wódki. My idziemy dalej. Zwiedzamy, jest fajnie, ciekawie, historycznie. Czuję się jak na pokładzie statku kosmicznego, chłonę coś, co wcześniej widziałem tylko na filmach, o czym można było poczytać u Wołoszańskiego. Na koniec jemy posiłek jak żołnierze. Kasza gryczana i wódka. To w cenie biletu. Po posiłku przewodnik zabiera nas do luksusowego baru w schronie, gdzie można kupić starego dobrego Bourbona lub whisky. „Nawet mam taki prima sort z Kanady” chwali się barman. Czadowo.
Idę dalej. Podziwiam moskiewskie metro. Jest piękne, zdobione sztuką socrealistyczną, symbolami, Leninem, zgromadzeniami, scenami z rewolucji. A to wszystko wymalowane, zrobione z malutkich płytek. Cudo. Podziwiam i rozmawiam ze znajomą Rosjanką. Pytam, jaki ma do tego stosunek. Odpowiada, że żaden. To dla nas, dla turystów. Ona ma inne problemy. Jakie, dociekam, bo jestem upierdliwy i ciekawy. Tak historycznie i życiowo. Mówi, że mieszkania są drogie, że ma 36 lat i nie ma na kredyt, mieszka w 3 pokojach z rodzicami, bratem, jego żoną i trójką dzieci. Jestem biedna, jak wielu. Jak prawie każdy. Potem wychodzimy na dwór. Jest wieczór. Idę, oglądam. Widzę Moskwę bogatą. Takich aut nie widziałem nigdzie. Porsche, Ferrari, Lamborghini – to tylko niektóre z nich. Neony klubów, gdzie wejściówka kosztuje pięć, czasem dziesięć tysięcy rubli. Widzę, jak wielki jest rozdźwięk. Wsiadamy do autobusu, objeżdżamy miasto nocą. Jeszcze raz jedziemy na Plac Czerwony, obejrzeć cerkiew, którą znacie z „Wiadomości”, bo zawsze stanowi tło dna korespondentów z Rosji. Zatrzymujemy się na tarasie widokowym przy skoczni narciarskiej, a raczej przy tym, co z niej zostało. Widzę neony, widzę podjeżdżające auta, a obok żebrzących na ulicy. Czy biedacy, tego nie jestem pewien. Waleria, koleżanka, mówi mi, że w Moskwie nie ufa się nikomu, a już na pewno nie żebrakom. Wierzę jej, to jej ojczyzna, wie więcej ode mnie.
Takie są kontrasty. Niebo i ziemia, krew i jej brak, kasa i nędza. Nie ma żadnego wyśrodkowania. Czasem miałem wrażenie, że tą klasą średnią, tym złotym środkiem są turyści. – Poczekaj, pojedziesz do Sankt Petersburga, zobaczymy inny świat. – mówiła mi Margarita, kumpela Walerii. Poczekamy, zobaczymy, pomyślałem. Ale niesmak pozostał. Stolica „imperium”, a jak na razie to tylko imperium smutku. Później poszedłem jeszcze na krótki rekonesans do Muzeum Historii Wódki. Tam nie wolno robić zdjęć na zewnątrz. Można wewnątrz i można pić, to dwie rzeczy, jakie można. Ponieważ byłem ostatnim zwiedzającym, wypiłem z paniami kustoszkami więcej, niż wypadało. „I tak byśmy to wylały”, uspokajały.
Zastanawiałem się, czy coś może zmienić moje nastawienie do Rosji. Czy może być inaczej? Przede mną podróż do miasta Piotra Wielkiego. Oczekiwania miałem spore, ale czy może mogło być inaczej niż w Moskwie? O tym miałem dopiero się przekonać.
Adam Flamma