Stolica Szwecji od dawna zaliczana jest do grona najpiękniejszych miast Starego Kontynentu. Miasto urzeka swoim urokiem i specyficznym klimatem. Dlatego postanowiłem się tam wybrać i zobaczyć, jak bardzo Sztokholm różni się od innych europejskich miast. Zapraszam do lektury!
Z południowej części Finlandii do stolicy Szwecji można dostać się bardzo szybko. Z Turku można dopłynąć promem w kilka godzin, natomiast z Helsinek trwa to nieco dłużej, ale i tak nie jest to nazbyt długo. Ani drogo. Dlatego któregoś dnia, gdy padło wśród znajomych hasło „A może Sztokholm?” nie wahałem się długo. Plan był taki, żeby wieczorem dojechać do Helsinek i tam wsiąść w prom. Rano mieliśmy wysiąść w porcie w stolicy Szwecji. Przyznam szczerze, że skusiła nas cena biletów – coś w granicach 5, może 6 euro za osobę. Oczywiście bilety w obie strony. Nie zastanawiając się długo, pojechaliśmy.
Autobus wysadził nas w porcie w Helsinkach. Było chłodno, wietrznie, ale dość przyjemnie. Port robił ogromne wrażenie dzięki światłom latarni, okolicznych budynków oraz ogromnych promów, które stały w porcie. Zaczęliśmy się rozglądać za naszym promem.
Czego się spodziewałem? Z pewnością nie takiego kolosa, jaki okazał się być naszym promem. Wielopiętrowy, z kasynem, sklepami, dancingiem i kilkoma barami w środku prom „Viking Line” robił ogromne wrażenie. Oczywiście nasze bilety były najtańsze, więc nasze kajuty nie były najlepsze. Choć poza tym, że były małe, nie można im było wiele zarzucić.
Gdy prom zaczął odpływać, poszedłem na spacer po promie. Ogromne sale, stłoczeni na pokładach ludzie. Dziwiłem się, dlaczego większość z nich czeka i przestępuje z nogi na nogę. O 22. otrzymałem odpowiedź. Wszyscy czekali na moment otwarcia sklepów z alkoholem. Spragnieni Finowie natychmiast rzucili się na sklepowe półki, Szwedzi również, ale z mniejszym entuzjazmem. Większość z nich wracała do domu po ciężkim (chyba) tygodniu do pracy.
Ze snu wyrwał mnie dźwięk promowej pobudki. Zegar wskazywał potwornie wczesną godzinę. Popatrzyliśmy po sobie, ściśnięci w małej kajucie. W końcu wyszliśmy na pokład, a właściwie staraliśmy się, bo ścisk na klatce schodowej promu był ogromny. W końcu dobiliśmy do portu i mogliśmy wyjść. Razem z tłumem pasażerów szybko przemieszczaliśmy się do wyjścia, później wielkim rękawem aż do budynku, który do złudzenia przypominał małe lotnisko. Gdy udało nam się przez niego przebić, Sztokholm przywitał nas rześkim, porannym powietrzem.
Wszystko jeszcze było zamknięte, ale okolice portu zrobiły na nas spore wrażenie. Piękne budynki, wysokie i potężne były wspaniałe. Zupełnie inne niż w Helsinkach. Tutaj wszystko sprawiało wrażenie, jakby było szersze i dużo mniej surowe. Bardzo podobało mi się również to, co zobaczyliśmy idąc w stronę starówki – wielka skała, polakierowana bądź polana czymś, co skutkowało przepięknym blaskiem. A naprzeciwko tego cuda dostrzegłem coś, o czym nie ma mowy w żadnym z przewodników. Gold pussy, bo tak się to cudo nazywa, to ewenement w skali europejskiej. Duża, kamienna kula, z jednym, ale bardzo wyrazistym złotym punktem, czyli właśnie pussy. Podobno trzeba ją dotknąć, żeby bankowo wrócić do stolicy Szwecji. Czy tam wrócę? Czas pokaże.
W końcu doszliśmy jednej ze starszych dzielnic miasta. Przeszliśmy przez wąskie uliczki, które z reguły wychodzą na większe place i placyki. Doszliśmy do kościoła, ale był zamknięty. Już nawet nie pamiętam wyznania. Było przed 7 rano. Za kilka minut otwierali pierwszą knajpę w porcie. Poszliśmytam, nieco po omacku, bo nie pamiętaliśmy dokładnie drogi. W końcu doszliśmy. Nie wiem dlaczego, ale pamiętam dokładnie, ile kosztowało mnie śniadanie 96 szwedzkich koron. Bułka, kawa i szklanka soku – to kryło się pod nazwą Fruktost. Po czymś takim czułem się wzmocniony, nieco spokojniejszy także, bo zaczęło się robić przyjemnie i chmury z wolna zaczęły się przerzedzać.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, postanowiliśmy się rozdzielić. W zanadrzu miałem przygotowaną mapę z listą muzeów, które chciałem zobaczyć. Nie byłem jakoś specjalnie przygotowany, ale wiedziałem, że Sztokholm ma blisko 200 muzeów i coś muszę wybrać. Dużo pomogli mi też przyjaciele, daniel i Monika, którzy byli tam wcześniej i udzielili cennych wskazówek. Koniec końców w przeciągu jednego dnia zaliczyłem 6 muzeów, w tym Narodowe i Muzeum Muzyki. To jedno z największych cud Sztokholmu, mimo iż nie w każdym podręczniku można coś o nim znaleźć. Tylko tam można zobaczyć instrumenty z każdej epoki i z każdego rejonu świata. Co więcej, na wielu z nich można zagrać, co bardzo mi się podobało. Na zakończenie jest jeszcze pokój ABBY, czyli miejsce, gdzie każdy może się przebrać w stroje, w jakich występowali Szwedzi, ubrać perukę, chwycić za gitarę, mikrofon lub siąść do pianina i poczuć się jak gwiazda pop. Oczywiście można śpiewać, grać, a na końcu zobaczyć samego siebie w śmiesznym filmie. To jedna z największych przygód w Sztokholmie, jaką miałem okazję przeżyć.
Kolejna czekała na mnie w skansenie. Sztokholm składa się z kilku małych wysepek połączonych mostami. Skansen znajduje się właśnie na jeden z takich wysepek. Przestrzeń ogromna, dużo zwierząt, w tym łosie i renifery, ale poza tym wszystko było zamknięte. Szałasy, starodawne domki – wszystko można było zobaczyć z zewnątrz, nie było mowy o wejściu do środka. Poczułem się rozczarowany, bo za cenę 120 koron za bilet, to stanowczo za mało. Dla porównania bilet do Muzeum Muzyki kosztował 20 koron. Podobnie rzecz miała się z Narodowym, gdzie wszystkie ekspozycje znajdują finał w postaci wystawy ewolucji mebli z Ikei. Jednym słowem, szał.
Sporą część mojego pobytu w stolicy Szwecji straciłem na zwyczajne spacerowanie po pięknych ulicach, gdzie imponowało mi dosłownie wszystko. Pałac królewski, przepiękny i wspaniały, majestatyczny,; a także budynki należące do banków czy liczne muza, w tym Muzeum Ekonomistów czy Starych liczydeł. Naprawdę polecam Sztokholm jako miejsce na wspaniały weekendowy wypad.
W trakcie jednego z takich spacerów dopadła mnie ulewa. Chowałem się wtedy po sklepach i galeryjkach, gdzie powystawiane były obrazy i pamiątki. Najpopularniejszy był oczywiście wiking i wszystko, co związane było ze Zlatanem Ibrahimovićem. Co ciekawe, tylko w czasie ulewy zauważyłem, żeby ludzie się spieszyli. Gdy świeciło słońce, wszyscy chodzili powoli, spokojnie. Rozmawiali, gawędzili ze sobą. Poczułem się spokojnie i przyjemnie, co nie zdarza się często w obcych miastach, zwłaszcza w Skandynawii.
Po dniu pełnym emocji nastąpił powrót do portu i do Finlandii, Prom znowu okazał się ogromny, choć to był inny niż ten, którym płynęliśmy z początku. Skąd to wiem? Bo sklepy z alkoholem miały inne nazwy i asortyment. Podróż minęła spokojnie i bezpiecznie, później tylko powrót do Tampere i całodzienne odsypianie wysiłku, jakim okazało się obejście miasta, zwiedzanie muzeów i widok Gold pussy. A to wszystko w niespełna kilkanaście godzin.
Adam Flamma