O nowej płycie, trudnych początkach, przywiązaniu do małego miasta oraz kilku innych rzeczach miałem okazję porozmawiać z reprezentacją zespołu Blue Raincoat w składzie: wokalista Krzysztof „Broda” Stelmarczyk i Marcin Lokś zwany Lokisem pełniący funkcję gitarzysty. Poniżej pełen zapis tej konwersacji.
Właśnie wydaliście nową płytę zatytułowaną „Everything Is A Piece Of Something”. Czym różni się ona od waszych poprzednich dokonań?
Broda: Jest bardziej rockowa niż poprzednie, sięgająca do korzeni, ale zarazem współczesna. Jeden z przyjaciół powiedział nawet, że gramy dla młodzieży słuchającej nowej i modnej muzyki gitarowej. Na „Everything Is A Piece Of Something” jest więcej melodii, no i wokal mniej krzykliwy. Przy poprzedniej płycie często łapaliśmy się na łatkę „emo”, ale słychać było, że zmierzamy w kierunku rocka. Nowa płyta jest tego świadectwem. I bardzo dobrze, bo rock nie umarł, choć wielu zapowiadało jego koniec.
Lokis: jeśli chodzi o samo nagranie, to przede wszystkim poświęciliśmy więcej uwagi brzmieniu i produkcji całości. Pierwszy raz pojawił się producent – Perła. Zatem mieliśmy nad sobą „bat”, który nas chłostał, gdy trzeba było.:)
Co wpływa na waszą twórczość? Macie stałe wzorce, tudzież inne źródła inspiracji? A może ciągle ich poszukujecie?
Broda: Trudno stwierdzić jakiś wyraźny wpływ. Chyba wszystko, czego słuchamy przefiltrowane przez cztery świadomości. O stałych wzorcach poza Neilem Youngiem trudno mówić, bo każdy z nas, poza wspólnymi fascynacjami muzycznymi, słucha wielu różnych artystów. Pewnie próbujemy ich jakoś przemycić, ale i tak liczy się zespołowa decyzja, która zazwyczaj jest wypadkową naszych inspiracji. Poszukujemy nowych, ale to wiąże się raczej z naszym rozwojem zarówno jako słuchaczy, jak i zespołu, a nie celowym dążeniem do grania w jakiś określony sposób.
Co sprawiło, że gracie właśnie taką muzykę? Czy w pełni się w niej realizujecie?
Broda: Gramy taką muzykę, bo mieliśmy dość miałkości i nijakości twórców promowanych przez media. Kiedy zaczynaliśmy dziesięć lat temu w kolejowym baraku na złomowisku za miastem, to rock miał się w Polsce naprawdę kiepsko. Wszędzie królował plastik i gówniane piosenki o niczym. Nie wspominając o kompletnym braku soczyście brzmiących syfem gitar. Zespołów czy muzyków godnych uwagi było jak na lekarstwo. Ale takie też były czasy. Grunge się kończył i królowało techno i kultura klubowa. Wszędzie ogłaszano wszem i wobec, że rock się skończył. W takich warunkach, jeśli chciało się posłuchać muzyki gitarowej na żywo, najlepiej było zacząć grać ją samemu. No to zaczęliśmy. Na początku dla zabawy, a potem zrobiło się poważniej. Ale nie zapominamy, że granie ma być przyjemnością i zabawą. Jak tego zabraknie, to pewnie zrezygnujemy.
W Blue Raincoat realizujemy się częściowo i większość z nas swoje indywidualne fascynacje przekłada na boczne projekty. W chwili obecnej jednak to Blue gra pierwsze skrzypce.
Lokis: Zdecydowanie najważniejszym zespołem jest Blue Raincoat. Ale, że jestem kolesiem, który ma 300 pomysłów na minutę, więc jestem jeszcze uwikłany w zespół Last Train Is The Slowest, w który uwikłałem niechcąco jeszcze Sztrexa na basie. Oprócz tego mam pomysły na solowe kawałki na akustyku, ale nie umiem śpiewać i myślę, że realizował je będę z Magdaleną z Let The Boy Decide. Dzięki temu będzie to coś więcej niż tylko moje smęcenie. Mam nadzieję, że z pomocą Magdy wyjdzie z tego fajny wspólny projekt. Natomiast Pilu od kilku dni jest perkusistą Let The Boy Decide.
Najważniejsze wydarzenie w historii Blue Raincoat?
Broda: O, to trudno powiedzieć. Chyba pojawienie się Krystiana w zespole. Kiedy zaczynał z nami grać, zespół był w zapaści. Świeża krew tchnęła nowe życie i energię, co przełożyło się na dwie płyty dobrze odbierane przez krytykę i słuchaczy oraz kilkadziesiąt koncertów w całej Polsce. Można chyba śmiało stwierdzić, że gdyby nie on, zespołu od dawna by nie było.
Lokis: Były dwa takie wydarzenia: pierwsze to mail Artura z Europeans z propozycją wydania płyty, drugie: przyjście Pilary do zespołu. Propozycja Artura zmobilizowała nas do zabrania sie za zespół, znalezienia perkusisty i wyjście z impasu.
Jaki jest cel Blue Raincoat jako zespołu? Co chcielibyście osiągnąć?
Broda: Zgarnąć wszystkie możliwe nagrody muzyczne, zarobić wielką kasę i zwiedzić cały świat. Rozpić się i zaćpać, po czym odejść w chwale.
A tak na serio to dobrze się bawić we własnym towarzystwie i czerpać radość z grania. To najważniejszy cel. Reszta pojawia się po drodze. A najważniejszym osiągnięciem będzie zapisanie się w świadomości ludzi i mały wkład do muzyki, który, miejmy nadzieję, nie przeminie.
Lokis: Cel zespołu wg. mnie już został osiągnięty. Udało się zebrać grupę ludzi, razem grać, wydać płyty, zagrać sporo koncertów w kraju i poza nim. To o wiele więcej niż sobie wymarzyliśmy 10 lat temu. Jesteśmy szczęśliwą kapelą.
Czym jest dla was popularność? Chcielibyście jej doświadczyć?
Broda: Popularność jest wtedy, gdy ludzie zaczepiają cię na ulicy i chcą od ciebie autograf, albo próbuję urwać ci kawałek koszuli na pamiątkę. Albo głosują na ciebie w konkursie piosenki w Sopocie, nieważne, z jakim śmieciem wyskoczysz. Popularność jest miła, ale i kłopotliwa, więc na pytanie, czy chcemy jej doświadczyć, trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć. Jasne, że to wielka przyjemność, kiedy ludzie lubią i doceniają to, co tworzysz. Ale z drugiej strony łatwo zostać zakładnikiem popularności, stracić siebie, swoją niezależność, a przede wszystkim życie prywatne. A to przecież najważniejsze, bo siły najlepiej regeneruje się w zaciszu domowym.
Lokis: Ja mam nerwicę, nie lubię zamieszania i tłumów.
Czujecie się częścią jakiejś większej sceny muzycznej? Jakie jest wasze miejsce na rynku fonograficznym? Jeszcze underground, czy już wychodzicie na powierzchnię?
Broda: Nawet, jeśli nie czujemy się częścią większej sceny muzycznej, to chyba nią jesteśmy. Trudno jednak powiedzieć, jakiej sceny. Kiedy gramy i tworzymy, nie myślimy o tym, czego częścią jesteśmy, po prostu to robimy. A odpowiedź na to pytanie zostawmy historykom.
Nasze miejsce na rynku fonograficznym to dalekie obrzeża. Nie jesteśmy chyba już zespołem undergroundowym i nie tylko dlatego, że to pojęcie mocno ewoluowało przez ostatnie 15lat. Recenzje naszych płyt pojawiają się w ogólnie dostępnych magazynach, więc wyszliśmy na powierzchnię. Nie jesteśmy całkowicie anonimowi, ale żadne z nas rekiny showbiznesu.
Lokis: Ja się czuję częścią swojego świata. Nie myślę o scenach. Czuję pewne powiązania estetyczne z zespołami, kolegami z innych kapel, ale nie wiem czy to jest scena.
Kiedy był lepszy czas do grania szeroko pojętej muzyki alternatywnej – dzisiaj, czy 10 lat temu?
Broda: Zawsze jest dobry czas do grania szeroko pojętej muzyki alternatywnej, bo zawsze są ludzie, którzy mają dość chłamu w radiu i telewizji i szukają, czegoś świeżego, na poziomie, albo po prostu szczerego i prawdziwego, a nie wyprodukowanego i nastawionego na zarabianie pieniędzy.
Czy jesteście związani ze swoim miejscem zamieszkania? Dotyczy was pojęcie „small town addiction”? Moglibyście mieszkać i tworzyć w innym miejscu niż Wołów/Ostrzeszów?
Broda: Czy jesteśmy uzależnieni od małego miasteczka? Patrząc na to, gdzie mieszkamy, pracujemy i żyjemy, to związek z miejscem zamieszkania jest niezwykle silny i można to w sumie nazwać uzależnieniem, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Małe miasta to dobre miejsca do życia. Jest tu ciszej, spokojniej i bezpieczniej. Ludzie się znają, więc uważają na swoje zachowanie. Życie tu płynie wolniej, ale ma to swoje plusy, bo zawsze jest czas na refleksję. Małe miasteczka to dobre miejsca na wychowywanie dzieci. Pewnie, że nie ma tu takiego dostępu do kultury i rozrywki, jak w dużym mieście, gdzie łatwiej o dobry koncert, wystawę, czy film w kinie. Jednak ta łatwość przekłada się, na pewną wybredność, kapryśność i lenistwo. Kiedy trzeba sobie samemu zorganizować koncert artysty, którego chce się usłyszeć na żywo, zaczyna się to doceniać. No i prawdziwy bunt i rewolucje rodzą się w małych miasteczkach. Kiedy popatrzeć na biografie wielu znanych i cenionych artystów, to większość z nich pochodzi z takich właśnie mieścin. To one ich ukształtowały i zostają w nich na zawsze. Przeciwko czemu się można buntować w wielkiej metropolii, gdzie ludzie zazwyczaj nie zwracają na drugich uwagi, gdzie w dobrym tonie jest być tolerancyjnym, ale tak naprawdę większość jest obojętna? A tworzyć i mieszkać można wszędzie. Nam akurat wypadło w small town.
Lokis: Ja zawsze powtarzam, że mi tu dobrze i nie chce mi sie ruszać tyłka „za chlebem” ani z innych powodów. To moje miejsce, które lubię i nie dam się stąd wypędzić ani Kaczyńskim ani innym politykierom, pracodawcom itd.…
Bez jakich trzech zespołów/ wykonawców świat byłby lepszy?
Broda: Od razu przypomina się powieść Nicka Hornby’ego „Wierność w stereo”, gdzie bohaterowie zabawiali się tworzeniem list pięciu wykonawców poddawanych różnym kryteriom. Zawsze mieli z tym problem, bo nie łatwo jest wybrać piątkę z całej masy. W tym przypadku jest podobnie. Nie wiem, czy świat byłby lepszy bez jakiegoś zespołu, już prędzej bez pewnych ludzi, ale gdyby było mi dane nigdy nie słyszeć Ich Troje, Tokyo Hotel i 18L to byłbym wdzięczny.
Lokis: Nie ma takiej możliwości, by bez istnienia jakichkolwiek zespołów świat był lepszy. Tak mi się wydaje.
Plany na przyszłość? Może szykujecie jakiś jubileusz z okazji dziesięciolecia zespołu?
Broda: Nad jubileuszem właśnie się zastanawiamy. A plany na przyszłość? Kto wie, może jeszcze w tym roku nagramy nową płytę?
Lokis: Plan jest taki, żeby nagrać i wydać w tym roku płytę. Może zróbmy jakiś jubileuszowy koncert z zaproszonymi gośćmi. A potem się zwiniemy albo pogramy jeszcze. Się okaże.
Thurston