Najnowsze dzieło dość dobrze znanego nowohoryzontowej publiczności hiszpańskiego reżysera Alberta Serry przygląda się ostatnim dniom z życia francuskiego króla Ludwika XIV. Serra jako jeden z czołowych europejskich przedstawicieli filmowego neomodernizmu nie bierze jeńców i serwuje widzowi trudny, niewygodny i powolny seans. Jeden z postulatów przedstawicieli gatunku slow cinema brzmi, iż piękna, czy też szeroko pojmowanej estetyki należy upatrywać w ciszy i zwykłych rytuałach życia codziennego. Hiszpański reżyser umiejętne dryfuje pomiędzy tymi dwoma aspektami skupiając uwagę na intymny obraz powolnego umierania króla, który pomimo swojej roli jest po prostu zwykłym człowiekiem. Bo w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi.
Fabułę filmu można streścić tak naprawdę w jednym zdaniu. Film zaczyna się stwierdzeniem u Króla Słońce gangreny, następnie obserwujemy nieudane próby wyleczenia chorej nogi, by pod koniec studiować portret gasnącego w oczach człowieka. Serra bynajmniej nie popada w epatowanie aspektem gnijącego ciała, a raczej ukazuje powolny proces godzenia się ze swoim nieuniknionym i ostatecznym losem. Jednak przy ukazywaniu całego procesu umierania nie stara się prawić kazań na temat śmierci. Po prostu na chłodno, ale nie bez emocji stara się w jak najmniejszym szczególe oddać wszystko to, co stało się podczas ostatnich dni życia Króla, przy okazji zmieniając oblicze władcy w bezsilnego i zmęczonego człowieka. Nie bez przyczyny cały czas operuję słowem „człowiek”. Neomodernista stara się bowiem ściągnąć maskę ikony monarchii i zerwać z obrazem namiestnika samego Boga na rzecz pomarszczonej ludzkiej twarzy.
Reżyser wiernie odwzorowuje ducha epoki francuskiego baroku kładąc nacisk na dbałość o najmniejszy detal. Od wspaniałych mebli z epoki ludwikowskiej, po niesamowicie efektowne kostiumy. Ze sfery realizacyjnej największe uznanie należy jednak oddać autorowi zdjęć, który paletą barw oraz światłem (w dodatku kręconymi tylko przy użyciu naturalnego oświetlenia) nawiązuje do obrazów tworzącego w tamtej epoce Rembrandta oraz Willema Claesza Hedy. Można się wręcz pokusić się o cytat „Obraz owy jest obrazowy”. Operator Jonathan Ricquebourg wraz z reżyserem pod koniec filmu dosłownie cytuje jeden z bardziej znanych obrazów holenderskiego malarza. Mowa tu o „Lekcji anatomii doktora Tulpa”.
Najważniejszą składową wybitnego dzieła młodego reżysera jest kreacja legendy francuskiej Nowej Fali Jean-Pierre Léaud. Przeszło już 72-letni ulubieniec Françoisa Truffaut oraz Jean-Luc Godarda osiągnął szczyt artystycznej drogi i najprawdopodobniej odegrał swoją rolę życia. Swoimi lekkimi grymasami, czy przerażająco depresyjnym wzrokiem (na myśl od razu przychodzi wzrok Léaud z „400 batów”) tworzy portret głęboko cierpiącego, czy wręcz żałującego swoich decyzji starca rozliczającego się ze swoim życiem. Jest taka scena, zresztą uważam, że to scena roku, a nawet dekady, w której przy akompaniamencie jednej z Mszy Wolfganga Amadeusza Mozarta, Jean-Pierre Léaud przechodzi przemianę i godzi się ze swoim bezwzględnym losem. Reżyser świadomie łamie wtedy czwartą ścianę i pozwala aktorowi spojrzeć prosto w obiektyw. Ten wzrok zostanie ze mną już chyba na zawsze.
„Śmierć Ludwika XIV” to najlepszy film początku roku (dla mnie w ogóle film roku, który zarazem może być znakomitą furtką do zapoznania się z trudnym, hermetycznym, ale niesamowitym światem slow cinema. To odbieranie sztuki na innym poziomie. Czy wyższym? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. To już kwestia osobistego odbioru. Na koniec chciałbym wspomnieć o tym, że Serra nie tworzy strasznie ponurego i depresyjnego kina. Do swojej opowieści włącza również wątki humorystyczne, które idealnie współgrają z klimatem całego filmu. Wątek z lekiem zrobionym z nasienia byka rozbawi każdego. Slow cinema nie jest straszne, tylko podczas seansu trzeba dać szansę i nie zrażać się na „brak akcji”. Gwarantuję, że film dostarczy niezapomnianego doznania filmowego, estetycznego i przede wszystkim emocjonalnego. Co tu dużo mówić. Film roku!
Ocena: 9/10