Pamiętacie może tanie bajki z minimini? Wiecie, chamsko wciskana edukacja w świecie, gdzie wszyscy są szczęśliwi i żyją ze sobą w zgodzie. „Ukryte piękno” zdaje się być czystą odwrotnością. Edukowanie widza to nadal priorytet, ale świat inny, bo dorosły, a dorosłość to płacz płacz i coraz to więcej płaczu.
Na tym w głównej mierze „Ukryte piękno” się właśnie wykłada. Bierze nas w krzyżowy ogień problemów starając się wycisnąć kolejne pokłady łez. Z jednej strony śmiertelna choroba, z drugiej śmierć dziecka, z trzeciej brak pieniędzy, z czwartej rodzinne odrzucenie. Z biegiem dowiadywania się o dolegliwościach kolejnych bohaterów miałem ochotę zacząć skreślać hollywoodzko-problemowe bingo, bo z jakiegoś powodu reżyser próbuje swoich widzów wcielić w rolę psychologów – jedynych powierników żalów, smutków i tragedii filmowych postaci. A jest ich naprawdę sporo, więc nie dość, że z kina wychodzimy nieusatysfakcjonowani, to jeszcze zmęczeni całym etatem specjalistycznej pracy pro bono.
Oczywiście występ tak wielu bohaterów (odegranych przez aktorów z tak wielkimi nazwiskami) nie może obejść się bez konsekwencji dla filmu, i tak też się dzieje. Postacie są tak gęsto upakowane, że muszą się przepychać łokciami, żeby ktokolwiek się nimi zainteresował, bo przeciętny scenariusz nie konstruuje im wystarczająco dobrych dramatycznych podwalin. Sprawia to, że jako widzowie nie jesteśmy zainteresowani dramatem bohaterów, a dramatem per se, i jeśli uda się wam złapać ton płaczu i jęku, to popłyniecie na nim do końca filmu, niezależnie od tego czy cierpi Will Smith, czy Michael Pena. No, ja nie złapałem, dlatego ciągłe pokazywanie rozpaczy sprawiało mi raczej ból głowy niż serca. Ale papierowość postaci nie jest jedynie winą złego skryptu. Idąc na „Ukryte piękno” ostatnim czego się spodziewałem było złe aktorstwo. A jednak; bohaterowie często są wygrani na jednej nucie (zmęczony Edward Norton), części z aktorów podkręcono warsztatowe wady i zupełnie wycięto blask (tu patrzę przede wszystkim na Keirę Knightley, której maniera doprowadza do szału), a część miała zwyczajnie za mało czasu, by coś sobą pokazać (zupełnie nijaka Kate Winslet). Miernota, panie.
Niemniej, przez długi czas film większych błędów nie popełnia. Jasne, to nadal przeciętna rozrywka, ale jeśli zanadto nie przeszkadzają ci smutne twarze, można wybaczyć. Fabuła jest jakoś prowadzona, bohaterowie tworzą ciekawe interakcje między sobą, a niektóre wątki, po wycięciu płaczu i smutku, są całkiem ciekawe. Co prawda wiele zachowań jest co najmniej moralnie wątpliwa, utwory do filmu dobrane bez pomyślunku wciskane w każdą wolną przestrzeń i masa scen nie tyle niepotrzebna, co po prostu głupia, ale zmierza to wszystko w jakimś kierunku poprzez ten w kółko panoramicznie pokazywany Nowy Jork. Zmierza i zmierza, aż do zakończenia…
Nie mam pojęcia kto wpadł na tak idiotyczny twist finałowy. Twist głupi i kiczowaty. Twist przekreślający w całości wydarzenia z filmu, twist fabularnie nieuzasadniony, twist, który po krótkim przemyśleniu nie miał prawa zadziałać. No i nie zadziałał kompletnie, niszcząc jakiekolwiek dobre wrażenie, jakiekolwiek poseansowe dobre słowo, na które mozolnie pracował przez 90 minut. Dlatego dobrych słów nie ma. Ale, jak film błyskotliwie zauważa, to pod tymi złymi znajduje się to mityczne „Ukryte piękno”, więc czuję się usprawiedliwiony.
Ocena: 4/10