O „Wielkim Gatsby’m” F. Scotta Fitzgeralda mówi się niekiedy jako o najwybitniejszej powieści amerykańskiej literatury XX wieku. Jak to jednak bywa z wybitnymi dziełami literackimi, nie mają one często szczęścia do dobrych adaptacji filmowych. Tak było z Lemem, tak było z „Quo Vadis” Sienkiewicza, tak też jest i z „Gatsby’m”. Poprzednia próba jeszcze z lat 70. co prawda otrzymała dwie nagrody Akademii Filmowej, jednak ogólny wydźwięk krytyki był na wskroś negatywny. Tak jest i tym razem. Historię Gatsby’ego poznajemy z perspektywy jego przyjaciela Nicka Carrawaya (beznadziejny Tobey Maguire), który jest narratorem opowieści. Nick poznaje Jaya Gatsby’ego podczas jednej z jego hucznych imprez. Od tego momentu zaczyna ich łączyć bliska zażyłość. Jay (w tej roli Leonardo DiCaprio) widzi w relacji z Nickiem szansę na ponowne zbliżenie się do Daisy (rozczarowująca Carey Mulligan), kuzynki przyjaciela. Problem w tym, że ona ma męża, a jest nim charyzmatyczny gracz polo Tom Buchanan (Joel Edgerton). Baz Luhrmann z pewnością miał jakiś pomysł na swoją nietypową adaptację wielkiej powieści Fitzgeralda. Ośmieliłbym się wręcz powiedzieć, że był to potencjalnie pomysł znakomity. Połączenie nowoczesności, szczególnie pod względem muzycznym i wizualnym, z staroświeckością melodramatu mogło się okazać receptą na film wybitny. Niestety zabrakło warsztatu, środków, smaku, wyczucia – jednym słowem właściwie wszystkiego. To, co w filmie Luhrmanna działa, to dość długimi chwilami muzyka i dużo krótszymi chwilami zdjęcia. Krótszymi, bo są też momenty, w których kamera działa tragicznie, przerysowując obraz do granicy dobrego smaku. Przez nią „Gatsby” dużymi momentami jest filmem kiczowatym, pozbawionym wizualnej klasy, która charakteryzuje najlepszych opowiadaczy historii. Niestety takim na pewno nie jest Baz Luhrmann, o czym w przypadku „Gatsby’ego” świadczy nie tylko obraz, ale też i fabuła. Jak bowiem by się Luhrmann nie starał, jak by nie mrugał do widza okiem, jak by nie dawał mu znać, że ta historia powinna intrygować, poruszać, dawać upust najmocniej skrywanym emocjom, tak bardzo mu się nic nie udaje. Wynikiem tego jest film angażujący jedynie czasowo, a poza tym nudny, przeszarżowany, bez jakiejkolwiek narracyjnej konsekwencji. Co jednak najbardziej boli i zaskakuje – beznadziejnie zagrany. Na ręce Baza Luhrmanna składam wyraz swojego najgłębszego niezadowolenia z faktu, że taka reżyserska miernota odczarowała mi Leonardo DiCaprio. Może i on w tym filmie nieźle wygląda, przyzwoicie się ubiera i dość często się uśmiecha, tak jak to robił w „Titanicu” Jamesa Camerona. Niestety nie robi tutaj rzeczy najważniejszej – nie gra. Wina zapewne leży zarówno po stronie DiCaprio, którego pomysł na tę postać ograniczył się do przybrania pretensjonalnego, kompletnie nierealistycznego akcentu i powtarzania „old sport”, jak i po stronie scenariusza, przez który ten wyśmienity skądinąd aktor nie miał absolutnie możliwości pokazania swoich umiejętności. Nie sposób rozszyfrować o co chodzi Jayowi Gatsby’emu w filmu Luhrmanna. To są bardziej popłuczyny po realistycznym, pełnokrwistym bohaterze romantycznym. Różnica między DiCaprio w tej roli, a jego partnerami na ekranie jest jedynie taka, że on generalnie grać potrafi, zaś reszta nie. Carey Mulligan po raz kolejny dowodzi, że po wybitnej roli w „Była sobie dziewczyna”, nie potrafi się odnaleźć w kinie nieco bardziej rozrywkowym. Jeszcze gorzej wygląda sprawa z Tobeyem Maguirem, który z niezrozumiałych względów wciąż dostaje dobrze napisane, ciekawe role do zagrania. Dodatkowy problem przy „Gatsbym” jest taki, że on swoim bezpłciowym aktorstwem nie tylko wypełniam ekran, ale też jest narratorem całej opowieści. Jego zupełnie nieangażujący, przynudzający głos nie ułatwia odbioru już i tak nieporywających wydarzeń na ekranie. Pozytywnym zaskoczeniem „Gatsby’ego” okazuje się jedynie Joel Edgerton, czyli ten po którym można było się spodziewać zdecydowanie najmniej. Edgerton, grający Toma Buchanana, nie jest oczywiście najsubtelniejszym aktorem. Jego kreacja jest wyjątkowo mocno dociśnięta. Edgerton chwilami mocno szarżuje. Jednak ta szarża jest w tym wypadku bardzo dobrze wypośrodkowana, dzięki niemu, niektóre chociaż sceny tego filmu nabierają kolorytu. Co prawda Tomowi Buchananowi w jego wykonaniu daleko do najmniejszego chociaż realizmu. Ale jednak jest w nim pewna elektryczność, brawura, może niezbyt wiarygodna, ale jednak na swój sposób pozytywna. Szkoda, że świetna rola Edgertona wygląda tak, jakby była wyjęta z innego filmu. „Wielki Gatsby” Baza Luhrmanna to kolejny dowód na to, że mając świetny materiał wyjściowy i niezły pomysł, rezultat nie zawsze musi być pozytywny. W tym przypadku nie jest, bo poza słynną książką i interesującą koncepcją, nie ma w filmie Luhrmanna praktycznie nic na chociażby przyzwoitym poziomie. Mimo wisienki w postaci roli Joela Edgertona, bardzo szczerze odradzam! Zabronić jednak nie mogę… Maciej Stasierski