Magazyn Recenzja 

Zwariowany świat Alexa – recenzja Tranquility Base Hotel & Casino

Najgorszą rzeczą w wydaniu genialnej płyty jest to, że oczekiwania wobec następnej są równie wysokie. AM wydana w 2013 roku należy właśnie do tej pierwszej grupy. W zasadzie za jedyną wadę tego krążka można uznać zbyt podobne brzmienie, przez co poszczególne kawałki się ze sobą ścierają. Pięć lat później nadchodzi moment, gdy Arctic Monkeys powracają. I wiedzą, że poziom AM będzie ciężki do pobicia, dlatego podchodzą do sprawy zupełnie inaczej. Tranquility Base Hotel & Casino jest bowiem czymś zupełnie innym – czymś, czego w historii Arctic jeszcze nie było.

Równie dobrze ten album można by było nazwać solowym dziełem Alexa Turnera, bowiem wszystkie utwory zostały napisane przez niego. I jego wokal jest też jedynym wyrazistym punktem na całej płycie. W trwającym 40 minut Tranquility Base Hotel & Casino problemem jest znalezienie różnic pomiędzy poszczególnymi utworami. Jest to jeszcze bardziej uwypuklone niż w AM, bo tempo albumu jest też zupełnie inne. Nie zaznamy w Tranquility mocnego brzmienia, wszystko jest wolne i spokojne. Perkusja kompletnie nie atakuje słuchacza, jej rola ogranicza się do bycia. Po kilku pierwszych przesłuchaniach tego albumu do głowy przychodziło mi skojarzenie z Lulu nagraną przez Metallikę i Lou Reeda. Podobieństwo widzę w tym, że Tranquility w wielu miejscach brzmi jak jakiś monolog wystawiany przez Alexa z akompaniamentem zespołu. Często jest to monolog bez wyrazu, a melodia w tle nie angażuje niczym słuchacza. Kawałki sobie płyną, trwają, Alex sobie śpiewa (i gra, m.in. na klawiszach), zespół sobie gra, ale to wszystko brzmi jak muzyka z windy w luksusowym paryskim hotelu. No, ale nazwa albumu zobowiązuje.

Z pewnym grymasem na twarzy odsłuchiwałem przez pierwszy dzień Tranquility. Ale tak też słuchałem dzień drugi, trzeci, w drodze do pracy, na uczelnię, do spania, przy obiedzie, śniadaniu, rano i wieczorem. I ciągle uważałem, że ta płyta jest wybitnie niewybitna, a jej podstawową zaletą jest inność. Tego albumu się po prostu słucha. Jego nieinwazyjność sprawia, że głos Alexa towarzyszy mi praktycznie wszędzie. Z czasem zacząłem doceniać coraz więcej utworów. Krążek otwiera Star Treatment, najdłuższy utwór na płycie. Wprowadza on odpowiednio w nastrój i klimat. Następujące po nim One Point Perspective i American Sports lekko przyspieszają tempo, które przechodzi w tytułowy utwór Tranquility Base Hotel & Casino, gdzie najjaśniejszym punktem jest bas, brzmiący jak w brass bandzie z Nowego Orleanu. Tak płynący album dociera do swojego kulminacyjnego, najlepszego momentu: Four Out of Five. Tutaj Alex i spółka dają nam jakiś punkt zaczepienia w postaci charakterystycznego riffu i często powtarzanego refrenu. Po tym szczytowym punkcie album znowu wraca do swojego spokojnego poziomu. Na plus warto jeszcze wyróżnić Science Fiction i She Looks Like Fun, który brzmienie ma wyjęte jak z Blunderbussa Jacka White’a. Cały album kończy The Ultracheese, którego odsłuch można przyrównać do przyjemnego, długiego masażu pleców.

Tranquility Base Hotel & Casino jest pójściem w zupełnie inną stronę przez Arctic Monkeys. Z rocka przeszli do muzyki pasującej do Vertigo Jazz Clubu. Eksperyment ten uznaję za udany. Zastanawiam się jedynie, jak to będzie brzmiało na żywo, gdzie Alex spędzi siedząc przy klawiszach sporo czasu. Obawiam się, że zespół straci na mocy i kontakcie z publicznością. Ale mam nadzieję, że się mylę i na Open’er Festiwal Arctic Monkeys zaskoczy mnie po raz kolejny.

Related posts

Leave a Comment