Najnowszy film Illumination Entertaiment, twórców Minionków czy mniej znanego „Loraxa”, zapowiadany był jako urocza animacja o animalistycznym talent-show, pełnym popularnych piosenek i zabawnych gagów. Dodatkową atrakcją niewątpliwie miała być oryginalna obsada, którą o dziwo możemy usłyszeć w niektórych polskich kinach. Poprzedni film studia, „Sekretne życie zwierzaków domowych”, wszelkie udane momenty zawarte miał w zwiastunie i jako całość prezentował niewiele ponad to. Trudno nie odnieść wrażenia, że na taki problem natrafiło również właśnie „Sing”.
Dwa największe zaskoczenia, jakie czekają nas podczas oglądania, to fakt, iż nie mamy tu do czynienia z musicalem oraz to, że nie traktuje on o talent-show. Inicjatywa, jaką powołuje do życia kierujący podupadającym teatrem koala Buster Moon to nic innego jak casting do spektaklu muzycznego. Pomysł ten zostaje nam co prawda przedstawiony jako kolejne wcielenie X-factora, jednak w żadnym razie nim nie jest. Protagonista chcąc ratować odziedziczoną po ojcu instytucję, możliwego zarobku doszukuje się w przeglądzie talentów wokalnych okolicznych mieszkańców, tyle że przez myśl mu nie przechodzi, by zarobić już na obstawieniu widownią samych eliminacji, za oczywiste traktując, iż pieniądze będzie można zdobyć dopiero prezentując gotowy spektakl (który, koniec końców, jest wydarzeniem niebiletowanym). To zaskakujące, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę motywacje uczestników – zabiegają oni o nagrodę przeznaczoną dla jednego zwycięzcy. Jakim kluczem i kto miałby się posłużyć przy finalnym wyborze tej osoby spośród wokalistów, prawdopodobnie nie wie nikt.
Dla tych, którzy oczekiwali od filmu Gartha Jenningsa („Autostopem przez galaktykę” oraz liczne teledyski) solidnej rozrywki muzycznej, również mam złą wiadomość – usłyszymy tam co prawda wiele znanych i przyjemnie brzmiących piosenek, ale prawie każdą z nich przyjdzie nam się nacieszyć jedynie po paręnaście sekund. Najlepszym przykładem jest znana ze zwiastunów pocieszna scena przesłuchania, która w filmie występuje w identycznej zbitce montażowej, nie dającej możliwości wybrzmieć któremukolwiek z utworów. W zasadzie jedynym, który usłyszymy w znaczącym fragmencie, jest dubstepowy remiks „Shake it off” Taylor Swift. Brzmi on bardzo energetycznie i przyjemnie, utwierdza jednak w przekonaniu, że w każdym filmie tego studia musi się wokalistka ta pojawić, co niekoniecznie stanowi atut (choć osobiście jestem fanem).
Wyłączając mało spektakularny finał, brak tu również choreografii czy w zasadzie czegokolwiek, co czyniłoby z „Sing” faktyczną animację musicalową lub choćby muzyczną. Uwaga widza ma skupiać się przede wszystkim na poczynaniach nieporadnego koali, który krocząc złotym szlakiem wyznaczonym przez lata 90. może dopuścić się wszelkich haniebnych czynów, by tylko osiągnąć swój w gruncie rzeczy egoistyczny cel, pozostając przy tym postacią pozytywną. Partneruje mu kilka osób, z czego każdą twórcy ewidentnie pragnęli uczynić równorzędnie istotną, ale ze względu na ich nagromadzenie oraz niedostateczne nakreślenie, żadna nie jest w stanie sobą zainteresować i los każdej pozostanie nam raczej obojętny.
Wyjątek może stanowić świnka Rosita (Małgorzata Socha), której historia nadaje się na solidny wątek dramatyczny. Bowiem jest to matka pokaźnej gromadki dzieci, którym musi wysługiwać, tak samo zresztą jak mężowi – wracającemu co dzień po pracy nazbyt zmęczonym, by zamienić z żoną choćby zdanie. Sytuacja zdaje się być jeszcze poważniejsza, gdy Rosita bierze udział w całodziennych próbach w teatrze, w związku z czym musi porzucić na pewien czas domowe obowiązki. Jej nieobecność w domu pozostaje jednak długo zupełnie niedostrzeżona. Wątek ma potencjał, ale twórcy nie czynią nic by go eksploatować; zadowalają się wątłą komedyjką z nazbyt oczywistym zakończeniem.
Mimo że główny bohater jako jedyny posiada więcej niż jedną cechę, a dubbingujący go Marcin Dorociński daje z siebie wszystko, by uczynić tę postać choć trochę bardziej prawdziwą, całe zamieszanie wokół teatru trudno jest traktować jako realne wyzwanie, bowiem poczynania bohatera często są zwyczajnie głupie, a przygotowania spektaklu bardziej przypominają zajęcia młodzieżowego domu kultury niźli tworzenie poważnej sztuki. Zwłaszcza, gdy całość zostaje zakończona spodziewanym koncertowym finałem połączonym z paskudną deus ex machiną. Standardowe w tym przypadku przesłanie o sile przyjaźni i dążenia do spełniania marzeń nie wybrzmiewa w odpowiedni sposób, gubiąc się gdzieś między masą schematów a nagromadzeniem wątków.
Do nieczytelności „Sing” cegiełkę dokłada polski dystrybutor, United International Pictures, który postawiony został w obliczu nie lada wyzwania – cóż miał począć w sytuacji, gdy w kraju zwykło się każdorazowo dubbingować kino dziecięce, a film pełen jest anglojęzycznych piosenek wykonanych, a to przez ich autorów, a to przez obsadę. Zaryzykowano i pozostawiono je w oryginalnej wersji językowej, tłumacząc na polski jedynie dwie, skomponowane przez samych bohaterów (Ewa Farna/Scarlett Johansson). Z jednej strony było to dobre posunięcie, szanujące prezentowane utwory i ich twórców, z drugiej – powodujące nieopisany chaos. Bo jak może czuć się widz oglądający rozmawiających po polsku bohaterów, ale już śpiewających po angielsku i to innymi głosami? Zwłaszcza, gdy wykonywaną piosenką jest „Happy birthday”. Tworzy to, nieuniknione w tej sytuacji, wrażenie playbacku, który jak się okazuje potrafi doskwierać nawet w animacji. O udziale polskich youtube’erów raczej nie warto nawet próbować pisać, bo rola ich jest tak skrajnie znikoma, że do teraz nie jestem pewien które głosy należały do nich i czy opłacało się porywać na tak nieudolny zabieg marketingowy, by tylko ściągnąć do kin kilka osób więcej.
W obliczu widzianego przeze mnie zaledwie tydzień wcześniej genialnego „Zwierzogrodu”, „Sing” jawi się jako mizerne i nic niewnoszące świecidełko, po które sięgnąć można, ale zdecydowanie nie warto. To nieszkodliwy twór z masą postaci i wątków, próbujący nas do siebie przekonać obietnicą muzycznej rozrywki, ale ostatecznie dający jedynie nieciekawą historię i, dla odmiany, nie najgorszy humor (ale na obowiązkową scenę z pierdzeniem miejsce oczywiście się znalazło). Gdy w dinseyowskim hicie otrzymaliśmy bogaty i ogromny świat z wyrazistymi bohaterami, tak w omawianej produkcji dostajemy ledwie dobre chęci do ich wykreowania. Zdecydowanie lepszym pomysłem od oglądania dzieła Jenningsa jest powtórzenie seansu ze wzmiankowanym filmem czy też zapętlenie zwiastuna „Sing”.
Film obejrzany dzięki uprzejmości: