Wszyscy, którzy w 2014 roku wyszli z kina nucąc „Everything is awesome” (ew. „Życie jest czadowe”) zapewne już wtedy wyczekiwali niedługo później zapowiedzianego solowego filmu o Człowieku-nietoperzu z klocków. Otrzymał on w przeboju duetu Lord/Miller solidny epizod, dający w pełni wykorzystaną okazję do ukazania się jako niebywale charyzmatyczna i zabawna wariacja na temat kultowego superbohatera. Wchodzący właśnie do kin „LEGO Batman” (nie mylić z „Mocą superbohaterów D.C.”) idzie kilka kroków naprzód, udowadniając przy tym, że pełnometrażowy placement wykonać można ze smakiem, a najlepsza produkcja superbohaterska nie musi być aktorska.
Film Chrisa McKaya (montażysty „Lego Przygody” i przyszłego reżysera drugiej jej odsłony) to być może nie najlepsze spośród przedstawień Mrocznego Rycerza, ale zdecydowanie najbardziej charakterystyczne i stanowczo odcinające się od dominującej w ostatnich latach mocno depresyjnej tonacji, pogrążającej DCEU w coraz to większych tarapatach. Nie obeszło się tu bez wzmianki o dramacie bohatera, ale tym razem posłużył on jedynie jako punkt wyjścia, i to dla opowieści o otwieraniu się na innych, sile przyjaźni oraz mocy instytucji rodziny. Ten dawno ograny morał podjęty został w sposób niebywale świeży i lekki, dzięki czemu otrzymaliśmy coś bardzo dalekiego od typowego kina familijnego.
Jednak nie jest to też jedna z tych nieszczęsnych kopii „Shreka”, rozpaczliwie chwytających się mrugnięć do starszego odbiorcy, byle tylko wywołać u zanurzonego w popkulturze widza cień uśmiechu. W swojej intertekstualności godnie kontynuuje tendencję wyznaczoną przez poprzednika, jedynie z tą różnicą, iż osadziwszy w centrum postać istniejącą już w kulturze, to wokół niej buduje siatkę nawiązań i skojarzeń. Dlatego w kryjówce protagonisty ujrzymy wszelkie warianty jego kostiumów, wśród niemałej zgrai przeciwników, obok Jokera czy Dr. Freeze’a, tych mniej znanych (a równie ciekawych, choćby ze względu na swoją absurdalność, jak np. The Condiment King) albo pochodzących z innych uniwersów, na których akurat LEGO posiada licencję; a postaciom przyjdzie oglądać „Jerry’ego Maguire’a” czy rozmawiać na temat serialu o Batmanie z lat 60. Od nawiązań i easter-eggów aż kipi, przez co jeden seans zdecydowanie nie wystarczy, by móc je wszystkie zauważyć. Można poczytywać to jednocześnie za plus, jak i minus. Wszakże wielką frajdą jest móc odnaleźć w obrazie coś nowego przy każdym kolejnym kontakcie, ale z drugiej strony – dlaczego mielibyśmy sięgać po dany tytuł kilkukrotnie?
Istniało ryzyko, że przy tak potężnej dawce żartobliwych odniesień, nie starczy „Batmanowi” miejsca na fabułę. Że całość będzie jedynie luźnym zlepkiem gagów, nie mającym do zaoferowania nic ponad śmieszkowanie. Scenarzysta Seth Grahame-Smith („Mroczne cienie” czy zapowiadany „The Flash”) sprostał jednak zadaniu, komponując niebanalną i niesamowicie dynamiczną opowieść, z wyrazistymi bohaterami połączonymi ze sobą ciekawymi relacjami. Zastrzeżenia można mieć w zasadzie jedynie do Robina, któremu należałaby się dodatkowa chwila uwagi, dzięki której stałby się czymś więcej niż sympatycznym błaznem. Nie jest to postać pusta, ale zdecydowanie za słabo nakreślona.
Akcja pędzi na złamanie karku i choć nigdy nie gubi się, czy to w zasadności działań bohaterów, czy wyważeniu między slapstickiem a humorem opartym na odwołaniach, to pod koniec można poczuć przesyt całością – impulsów jest po prostu tak dużo, że nie każdy widz będzie w stanie przyjąć ich tak potężną dawkę. Gdy dołoży się do tego morał, może nieco nazbyt topornie podany, albowiem w postaci znienawidzonych przeze mnie przemów, okaże się, że do poziomu „LEGO Przygody”, mimo starań, film ten nie dosięga.
Swojego poprzednika „Batman” przewyższa tylko w jednym aspekcie – wizualnym. To nadal komputerowo wygenerowane klocki, które dzięki swojej unikatowej fakturze i sposobie poruszania do złudzenia przypominają animację poklatkową i już samo to urzeka. Ale w tym filmie dzieje się znacznie więcej – dostajemy więcej postaci, więcej lokacji i więcej szalonej akcji. Dało to ogromne pole do popisu grafikom, z czego skorzystali oni w pełni, kreując niezwykle barwny, różnorodny i ogromny świat. To najlepsza reklama duńskich klocków, jaką można sobie wyobrazić. Nienapastliwa, a dobitna i skuteczna – bo nie uwierzę, że nikt nie zachce po seansie sięgnąć po jakiś zestaw i oddać się czysto dziecięcej zabawie, niczym Andy w ostatniej scenie „Toy story 3”.
„LEGO Batman” dostarcza masy frajdy, spełniając się przy tym jako doskonała rodzinna rozrywka, inteligentna gra w skojarzenia oraz pełnometrażowa reklama popularnego produktu. To nietypowy hołd złożony jednemu z najpopularniejszych superbohaterów, wybuchowe kino akcji, a przy tym obłędnie zabawna komedia dla każdego. Biorąc do tego pod uwagę, że polski dubbing stoi tu na naprawdę wysokim poziomie brzmieniowym (Krzysztof Banaszyk w roli głównej jest bezbłędny) i translacyjnym (dzieło Jakuba Kowalczyka, wcześniej tłumaczącego m.in. „Lego Przygodę” i „Wielką szóstkę”), trudno po wyjściu z kina nie zakrzyknąć „everything is awesome”. To film, który spodoba się dzieciom, rodzicom i szychom z wytwórni.
Film obejrzany dzięki uprzejmości