Współczesna fizyka nie poznała jeszcze takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać recenzentów przed porównywaniem kolejnych filmowych biografii do „Bogów” Łukasza Palkowskiego. Od momentu premiery tego znakomitego tytułu w 2014 roku każdy kolejny, niezależnie od kraju produkcji, z automatu staje z nim w szranki, próbując choćby zbliżyć się do wysoko zawieszonej poprzeczki. Dotąd raczej nikomu się to nie udało. Nie inaczej jest z biografią polskiej noblistki.
Akcja filmu Marii Noelle koncentruje się przede wszystkim na latach pomiędzy przyznaniem Skłodowskiej pierwszej a drugiej Nagrody Nobla. Trudno jest tu jednak mówić o przywiązaniu do dat, bowiem czym dalej, tym trudniej oszacować kiedy dana scena w ogóle się rozgrywa i z jakimi przerwami między nimi mamy do czynienia. To jedna z tych biografii, która się stara koncentrować na samej postaci i jej psychice, a niekoniecznie na faktografii. Mimo tego założenia, twórcy chcieli ewidentnie zyskać możliwość wysyłania na swój film szkół, dlatego dodali do niego kilka silnie ekspozycyjnych, czy raczej edukacyjnych, dialogów. Są one jednak doklejone w bardzo widoczny i sztuczny sposób, przywodzący na myśl „Powidoki” Wajdy, które stanowią idealny przykład, jak robić się tego nie powinno.
Tak jak w przypadku polskiego kandydata do Oscara, wszyscy ci, którzy oczekiwali opowieści sfokusowanej na działalności swojego bohatera, wyjdą z kina zdecydowanie zawiedzeni. Co prawda niejednokrotnie zawitamy do laboratorium Curie, na przechadzkę w nobliwym gronie czy wykład na uniwersytecie, ale wszystko to posłuży jedynie do podbudowy dla opowieści o kobiecie. Kobiecie, bo już nawet niekoniecznie konkretnie Skłodowskiej, próbującej osiągnąć sukces w mizoginicznych czasach czy przede wszystkim starającej się poradzić ze spuścizną po swoim genialnym mężu. Nawet temat choroby popromiennej, zdawałoby się najbardziej nośny w przypadku tej postaci, zostaje zepchnięty na dalszy plan, czyniąc z bohaterki jedynie pretekst do mówienia o wybranym zagadnieniu.
Niebywale trudno jest jednak poczuć jakiekolwiek zaangażowanie, albowiem w narracji panuje niemały chaos, a całość zdaje się solidnie przegadana. O tym, że autorzy sami chyba nie do końca wiedzieli co chcą swoim filmem powiedzieć, świadczyć może zbitka scen puszczonych na napisach, w których to bohaterowie jeżdżą wesolutko na rowerach. W czasach współczesnych. Ciężko doszukiwać się w tym zabiegu głębszej myśli, jak to miało miejsce w przypadku „Quo vadis”, „Czarnego czwartku” czy „Miasta 44”. Ot scenki mające zatrzymać na trochę dłużej tych widzów, którzy miast wyjść, przystanęli obserwując wyświetlony wcześniej taniec serpentynowy Loie Fuller. Na niego, jak i sekwencję otwierającą film (chyba mającą imitować obiekty widziane pod mikroskopem) został nałożony dziwaczny fioletowy filtr tworzący wrażenie, że oglądamy science-fiction z wczesnych lat 90, a nie poważną biografię zasłużonej dla historii jednostki.
„Maria Skłodowska-Curie” to kino nudne i pozbawione polotu, pogubione wśród licznych postaci i potraktowanych po macoszemu wątków. Choć aktorsko (zwłaszcza Karolina Gruszka w roli głównej) prezentuje standardy bardzo wysokie, to w każdym innym aspekcie ma do zaoferowania naprawdę niewiele. Może komuś uda się jeszcze docenić dość plastyczne zdjęcia Michała Englerta czy solidną scenografię Eduarda Krajewskiego i Ewy Skoczkowskiej. Kogoś innego może przekona widok kąpiącego się w morzu Alberta Einsteina. Nikt raczej nie powinien obawiać się ze strony filmu Noelle zgubnego promieniowania, ale już salw ziewnięć – jak najbardziej.
Zobacz film w Cinema City.