Zeszłoroczna edycja American Film Festival okazała się pełnym sukcesem. Nie dziwi, więc fakt, że w tym roku Roman Gutek i jego ekipa przygotowali nowy zestaw filmów i po raz kolejny zaprosili do Wrocławia kinomaniaków. Na dobry początek zaproponowano nam najnowszy film bohatera jednej z tegorocznych retrospektyw – Todda Solondza. Niestety „Czarny koń” okazał się jedynie początkiem, bo z dobrym nic nie miało to wspólnego.
Film opowiada historię Abe (w tej roli koszmarnie szarżujący Jordan Gelber). Główny bohater jest 35-letnim nieudacznikiem. Wciąż mieszka z rodzicami, pracuje w firmie kierowanej przez ojca (kompletnie niewykorzystany Christopher Walken), jedynym sposobem na odchudzanie jaki znalazł jest picie hektolitrów Coli Light. Pewnego dnia na weselu spotyka Mirandę (Selma Blair). Abe czuje, że ta dziewczyna będzie w stanie odmienić jego życie…
Solondz jest znany w Polsce głównie z „Palidromów”. Gatunek czarnej komedii to dla niego nie pierwszyzna. Tym większe zaskoczenie, że tak bardzo po omacku poruszał się tworząc „Czarnego konia”. Podstawowym problemem filmu jest fakt, że Solondz za bardzo nie ma koncepcji co takiego chciałbym nam opowiedzieć. Wynikiem tego jest wszechobecny w filmie chaos i brak możliwości koncentracji na jednej konkretnej kwestii. Solondz nawiązuje do znanych i sprawdzonych przez siebie tematów: mniejszości żydowskiej w USA, ludzi wykluczonych, odszczepieńców społeczeństwa. Nie jest jednak w stanie nadać tym tematom żadnej myśli przewodniej, nie potrafi stworzyć choćby jednego bardziej spójnego wątku. Przez to film nie tylko się rozmywa, ale też zaczyna się w pewnym momencie niemiłosiernie ciągnąć. Dodatkowym problemem „Czarnego konia” jest fakt, że to co miało być komedią nie jest zabawne. Na początku udaje nam się zaśmiać kilka razy. Niestety im dalej w las, tym częściej śmiech zamienia się w uczucie irytacji i odruch coraz częstszego spoglądania na zegarek. Dodatkową cechą filmu Solondza są niezbyt fortunnie zarysowane portrety psychologiczne bohaterów. Z jednej strony mamy postaci strasznie irytujące, z drugiej stereotypowe i nudne. Jedynie Marie, grana brawurowo przez Donnę Murphy, jest enigmatyczna i energiczna. Szkoda, że to nie na niej Solondz się skoncentrował tworząc historię filmu, a na fatalnym Abie.
Po wyjściu z kina mieszały się we mnie różne odczucia. Dominowała irytacja, znudzenie, poczucie straconego czasu. Oby to nie była zła wróżba na resztę festiwalu, który filmem Solondza rozpoczął się jak najgorzej.
Maciej Stasierski