Od lat Juliusz Machulski potrafi zbierać na planach swoich filmów najlepsze aktorskie nazwiska. Od lat pomagają mu najlepsi specjaliści od filmowych technikaliów. Od lat nie nakręcił też dobrego filmu.
Volta nie jest zaprzeczeniem żadnego z tych stwierdzeń. Grają najlepsi – Zieliński, Braciak, Szczepkowska, Bołądź, Kot i Pazura. Kręci Arkadiusz Tomiak. A film jest fatalny. Nie aż tak słaby jak poprzednia Ambassada, ale jednak poprawa nie jest na tyle znacząca, żeby można było odtrąbić sukces. Czymże jest bowiem komedia, w której zaśmiać się można zaledwie kilka razy, w dodatku tylko przy okazji jednego z setki (tysiąca?) wątków tej nad wyraz skomplikowanej i w równym stopniu idiotycznie nakreślonej fabuły.
O co w tym filmie dokładnie chodzi? O koronę króla Kazimierza Wielkiego i zamieszanie związane z określeniem, jak się znalazła w ścianie lubelskiego domu oraz jak ją spieniężyć. Pierwszy problemem Volty jest sama korona wyglądająca jakby była zrobiona z dość mocnego, ale jednak beznadziejne wykorzystanego plastiku. Co dalej? Machulski pokazuje nam historie zmian lokalizacji korony – te sekwencje miały pokazywać ambicje stworzenia swego rodzaju historycznego fresku w tej komediowej konwencji. Wszystkie te wątki włożone są do fabuły bardziej w stylu amatora zajmującego się produkcjami pokroju Dlaczego ja, niż mistrza, który dał polskiemu kinu Seksmisję i Kilera. O stylu ich nakręcenia przez Arkadiusza Tomiaka nie mogę powiedzieć nic więcej ponad to, że tak prześwietlonych zdjęć nie widziałem nawet u siebie w albumie od lat. Kiedy wyjdziemy z tych historycznych makabresek, wracamy do współczesności, w której…z jednej strony nie dzieje się kompletnie nic, z drugiej z kolei dzieje się wręcz za dużo. Mamy warstwę kryminalną, mamy debilną lekcję historii, której da się słuchać jedynie dzięki sprawnej narracji Joanny Szczepkowskiej, mamy w końcu tzw. insight w polską scenę polityczną w formie postaci kandydata na prezydenta, który chce restauracji monarchii.
Gra go Jacek Braciak, który jest bodaj jedynym mocnym punktem tej w imponującym stylu zmarnowanej obsady. Dobrze się patrzy jeszcze na parę Zieliński/Żurawski, w której jest jakaś pozytywna energia. Jednak nawet tak wyśmienici aktorzy zostają zmiażdżeni nawarstwieniem niedomkniętych wątków, czerstwością żartów i kuriozalnością konstrukcji kryminalnej, której rozwiązanie jest rozczarowujące i pozbawione napięcia.
Volta to film, o którym Machulski musi szybko zapomnieć i wyciągnąć wnioski. Obawiam się, że w tym momencie najlepszym byłoby przerwanie kariery i naładowanie akumulatorów.