W pierwszym powszechnie znanym filmie Christophera Nolana, krótkometrażowym „Doodlebug” mężczyzna grany przez Jeremy’ego Theobalda gonił w swoim pokoju tajemniczą istotę, która po chwili okazywała się być nim samym, a konkretniej – jego mniejszą wersją. Jej zabicie prowadziło więc jednocześnie do samounicestwienia – zza pleców, usatysfakcjonowanego rozprawieniem się z dziwadłem człowieka wyłaniało się jego większe wcielenie, postępujące z nim w ten sam sposób (i mające zapewne podzielić los poprzedników). Ta króciutka scenka to w zasadzie kino Christophera Nolana w pigułce – podobnie jak w niemal każdym z następnych jego filmów, główny bohater zmaga się tu nie tyle z przeciwnościami losu, co z samym sobą, gubiąc się we własnej świadomości. W „Doodelbug” motyw ten miał najbardziej dosłowny wymiar, lecz pierwsze interesujące rozwinięcie zyskał w pełnometrażowym debiucie Brytyjczyka – „Śledząc”.
Jest to historia początkującego pisarza (znów Jeremy Theobald), który sfrustrowany przyziemnością i beznadzieją swojego życia, zaczyna – jak wskazuje tytuł – śledzić przechodniów. Robi to szukając inspiracji do tworzonej powieści, ale także ze zwykłej ciekawości. „Powoli zatrzymujesz się, skupiasz na jednej osobie i nagle przestaje ona być już tylko częścią tłumu. Staje się wyjątkowa.”- celnie zauważa. To intrygujący koncept, ale Nolan porzuca go w dalszej części filmu. Młodzieniec poznaje w końcu przypadkowo jednego z wcześniej śledzonych ludzi, który okazuje się być włamywaczem. Mężczyźni zaprzyjaźniają się i razem dokonują kilku włamań, po czasie jednak wpadają w kłopoty.
Cobba, bo tak nazywa się ów włamywacz (powiązania z „Incepcją” nieprzypadkowe), podczas wykonywania swojego zajęcia bardziej od korzyści materialnych interesuje codzienne życie domowników. Mówi, że po wystroju wnętrz czy poszczególnych przedmiotach można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o mieszkańcach i pod tym względem wnika się nie tyle do czyjegoś domu, co do czyjegoś życia. Gdy pisarz wraz z Cobbem „włamuje się” do swojego własnego mieszkania, (nie mówiąc mu do kogo ono należy) a ten stwierdza, że jego właściciel musi być „smutnym pierdolcem bez życia towarzyskiego”, widzimy, że ma umiejętność wyciągania słusznych wniosków.
Rozwinięcie motywu walki z samym sobą polega tu właśnie na niemożności pogodzenia się głównego bohatera z własnym nieudacznictwem. W trakcie tego godzinnego filmu znajdzie się kilka momentów, w których zachowuje się on zupełnie inaczej niż zazwyczaj i trudno nie odnieść wrażenia, że zamiast niego widzimy jego bystrzejsze alter ego. Pojawiają się więc wątpliwości, czy aby na pewno to wszystko dzieje się naprawdę, czy też część zdarzeń jest jedynie wytworem umysłu znużonego pisarza. Choć to dopiero pierwszy pełnometrażowy film Christophera Nolana, sprawia on wrażenie dojrzałego i przemyślanego w każdy calu. Pełno tu ciekawych, minimalistycznych zabiegów inscenizacyjnych (prolog, ostatnie ujęcie). Spory podziw budzi też fakt, że cała historia opowiedziana jest niechronologicznie, a reżyser zamiast zgubić się w skomplikowanej konstrukcji, wykorzystuje niedopowiedzenia i niejasności do budowania napięcia.
Najważniejszym powodem dla którego warto „Śledząc” obejrzeć pozostaje jednak ilość nawiązań do niego w późniejszych filmach Nolana. Brytyjczyk czerpał pomysły ze swojego pełnometrażowego debiutu w kilku następnych produkcjach, przy czym najwięcej można ich znaleźć chyba w „Incepcji” (cienka granica między fikcją a rzeczywistością, sejf, w którym schowane są ważne informacje,wspomniany włamywacz Cobb „wnikający” do czyichś umysłów). Podczas seansu co chwila będziecie uśmiechać się pod nosem i pytać retorycznie: „Skąd ja to znam?”. Warto też wspomnieć, że na drzwiach mieszkania głównego protagonisty pojawia się (bardzo widoczne) logo Batmana. Przypadek? A może przepowiednia?