Oto i one! Najlepsze dziesięć zagranicznych filmów tego roku według redakcji Kalejdoskopu. Kryterium było jedno – film musiał mieć premierę w polskich kinach AD 2018. Sprawdźcie, co też było przypadło nam do gustu. Lista to mocna, zwłaszcza, gdyby zastanowić się nad tym, ile świetnych dzieł nie mogło się na niej znaleźć z braku miejsca. Wyczekujcie podobnego artykułu o najlepszych polskich filmach!
- Ja, Tonya
Niekonwencjonalny dramat sportowy z elementami komediowymi – brzmi jak żart, ale ten film skradł moje serce. I nie tylko za sprawą świetnej roli Margot Robbie, ale również bardzo dobrego drugiego planu, w tym kreacjach Allison Janney i Sebastiana Stana. Muzyka Petera Nashela i scenariusz Stevena Rogersa dopełniły ten sukces. (Adrian Warwas)
- Roma
Wyobraźcie sobie najbardziej intymną, osobistą historię, dodatkowo luźno na rodzinnej historii reżysera, zrealizowaną ze sznytem artystycznego kina, ale z rozmachem Hollywoodu? Tak właśnie wygląda ten poruszający, chwilami porażająco prawdziwy, wspaniały film Alfonso Cuarona, który przy dobrych wiatrach będzie w stanie zdominować Oscary 2019. Oby, bo nie tylko to co się dzieje w nim pod względem wizualnym i dźwiękowym, ale także w kwestii opowiadanej historii, jest tutaj na poziomie najwyższym. Slow cinema wkracza w tym roku na Oscary, otwierając drzwi przeszywającą atmosferą porodówki i napięciem, które wywołują…morskie fale. Niesamowite! (Maciej Stasierski)
- Winni
Dobrze jest czasem sobie przypomnieć, że by zrobić świetny film nie potrzeba wielu lokacji, bohaterów i efektów specjalnych. Wystarczy jedna twarz aktora i ciasny pokoik w dyspozytorni linii 112. Nie potrzeba nawet wielkiej fabuły, nie potrzeba rozciągnięcia w czasie. Jedność czasu i miejsca zbliża Winnych do teatru, jednak to dalej jest przede wszystkim film. Nakręcony tak klaustrofobicznie, że po seansie potrzebowałem sporo czasu na powietrzu przed kinem by dojść do siebie. (Olek)
- Climax
Francuz nakręcił najbardziej zdyscyplinowany film w swojej karierze. Widać to po metrażu, po skondensowanej akcji, czy po odjechanej muzyce, która nie przestaje grać nawet, gdy prąd w budynku zostaje odcięty. Climax to z jednej strony rozbuchana i pełna seksualnej ekstazy jazda bez trzymanki, a z drugiej wizyta w piekle, w którym ludzkie żądze nie mają żadnych hamulców, a nad umysłami bohaterów zapanowuje zbiorowa hipnoza. Obok Hereditary to być może najstraszniejszy film tego roku. (Olek)
- Tajemnice Silver Lake
Opowieść o chłopaku, który w piosenkach, książkach i komiksach doszukuje się zakodowanego spisku uważam za najciekawszą rzecz, jaką udało mi się zobaczyć na tegorocznych Nowych Horyzontach. Z racji, że Tajemnice Silver Lake to film złożony z samych pozornie niepasujących do siebie elementów i z pewnością łatwiej byłoby mi wymienić rzeczy, których w tym filmie nie ma, od tych które w nim są, trudno mi napisać choć kilka senownych zdań. Pozwolę więc sobie zacytować jednego z użytkowników filmweba: „Ofiary popkultury wreszcie doczekały się swojej Listy Schindlera” (Piotr)
- Dziedzictwo. Hereditary
Fala post-horrorów, które ostatnimi laty podbiły serca ludzi o nieco bardziej arthousowych gustach, nie mogła doczekać się lepszego ukoronowania. Nie chcę już powtarzać banałów (po sobie i większości naszych rodzimych recenzentów) i rozpisywać się na temat przejmującej opowieści o rodzinnej traumie jaką znajdziemy pod horrorową warstwą tego filmu. Owszem – bohaterowie są tutaj na pierwszym planie, a wszystkie pojawiające się w kadrze zjawy można interpretować jako personifikacje ich lęków. Ale mnie Hereditary urzekło przede wszystkim pomysłami na inscenizajcje poszególnych scen (wypadek samochodowy!) oraz doskonale kreowaną atmosferą niepokoju, nawet w tych momentach, w których bohaterom teoretycznie nic nie grozi. Film widziałem po południu, w centrum Wrocławia, powinienem więc szybko się otrząsnąć i wrócić do codzienności. Tak się jednak nie stało – jeszcze pół godziny po seansie odczuwałem dziwaczny paraliż. (Piotr)
- Niemiłość
Andriej Zwiagincew znowu to zrobił – kryzys rodzinny, i stale krążąca wokół niego polityka. Rosjanin świetnie miesza prywatne z publicznym, jak zwykle w oszałamiającym wizualnie stylu. To przede wszystkim jednak piekielnie bolesna historia o rozpadzie małżeństwa i tytułowym braku miłości, który nęka bohaterów (i widza) wychylając się co rusz zza rogu. Z czasem resztki ciepłych emocji powoli przeradzającą się we wzajemną nienawiść. Niemiłość jest jednocześnie portretem rosyjskiego middleclassu, w którym rodzina jest jedynie jednym z elementów układanki potrzebnych do rozwoju kariery. Teraz pozostaje nam tylko liczyć na to, że plotki o serialu rzekomo reżyserowanym przez Rosjanina okażą się prawdziwe. (Olek)
- Nić Widmo
Paul Thomas Anderson nakręcił najlepszą komedię romantyczną ostatnich lat. Ten film bierze staromodną dynamikę relacji damsko-męskiej i nadaje jej zupełnie świeży wygląd i brzmienie. Amerykanin igra tutaj z ideą toksycznej męskości, wystawia ją na pośmiewisko i krytykę, a jednocześnie próbuje ją zrozumieć i umiejscowić w biografii głównego bohatera. W 2018 roku ten, osadzony przecież w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku film, był jednym z najaktualniejszych komentarzy na temat starcia męskiej władzy z kobiecą niezależnością. A kłótnia o źle przygotowane szparagi jest jedną z najzabawniejszych rzeczy, jakie widziałem w tym roku w kinie. (Olek)
- Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
Martin McDonnagh jest świetny w łączeniu nastrojów. Miesza słodkie z gorzkim, czarny humor z jeszcze czarniejszą żałobą. W centrum tego filmu stoi oczywiście Frances McDormand, która przynosi ze sobą mnóstwo coenowskiego klimatu. To przede wszystkim studium radzenia sobie z przeszłością, przetrawianiem złości i godzeniem się z losem i sobą samym. A na drugim planie dzielą i rządzą genialni Woody Harrelson i Sam Rockwell. Trochę szkoda, że to Kształt Wody, a nie ten obraz zdobył Oscara za najlepszy film. Ale może czas na McDonnagha jeszcze nadejdzie. (Olek)
- Tamte dni, tamte noce
Wielkie kino, które nie bawi się w efekciarstwo, bo jego siła tkwi w subtelnościach, niedopowiedzeniach, uniwersalności i ponadczasowości. Opowieść o dojrzewaniu, odkrywaniu samego siebie i miłości, która z eufemicznej fascynacji ciałem i umysłem, przeistacza się w najbardziej naturalną definicję uczucia, ze wszystkimi jego konsekwencjami. Takie filmy, kołaczące w podświadomości przez wiele dni, ba, dziś to już miesiące, udowadniają, że kino to znacznie więcej niż na co dzień się wydaje. „Kino jest lustrem rzeczywistości i jest filtrem”. To trudne do wychwycenia zdanie, które pada z ust historyka sztuki podczas jednego z sielankowych posiłków, trafnie podsumowuje „Call Me By Your Name”, gdyby spróbować spojrzeć na produkcję nieprzyćmionym emocjami okiem. Oto film o najszczerszym przekazie dotyczącym seksualności i romantyzmu, wspaniale zagrany i wyreżyserowany, ubrany w klasyczne środki artystyczne, który jednocześnie przesiewa całą ignorancję i złośliwości zazwyczaj towarzyszące wątkom homoseksualnym. (Kasia)