American Film Festival, dzień trzeci, trzy filmy: kolejny rewelacyjny dokument, koszmar i najważniejsze wydarzenie festiwalu. Rozpocząłem od „Wonder Woman! Nieopowiedzianej historii amerykańskich superbohaterek”. Duża pozytywna niespodzianka. Film nie tylko w sposób bardzo precyzyjny pokazujący określone zjawisko w amerykańskiej popkulturze, jego wpływ na komiksy, telewizję, kino, ale także jak można politycznie wykorzystać wizerunki superbohaterek w walce o zmianę sytuacji społecznej. Obraz idealnie pokazuje rodzący się w Stanach Zjednoczonych ruch feministyczny, którzy pełnymi garściami czerpał z popkultury, szukając punktów odniesienia, swoistych wzorów do naśladowania. Film zrobiony w bardzo dobrym tempie, chwilami zabawny, innymi wręcz wzruszający. Świetne kino! Drugim filmem była „Komedia”. Wbrew tytułowi jednak film ten przez większą część seansu pozostaje zupełnie nieśmieszny. Właściwie dwie sceny – rozmowa bohaterów o bezdomnych oraz imitacja stylu mówienia Nicka Nolte – wywołały u mnie uśmiech na twarzy. Poza tym mamy do czynienia z najgorszego typu rodzajem, jak to ja nazywam, hipsteriady. Główny bohater tego filmu to zblazowany dwudziestoparulatek (a może i starszy), który w życiu swym nie robi właściwie nic konkretnego – spotyka się z przeintelektualizowanymi kolegami, pije alkohol, pali marihuanę. Jednak w najprostszych sytuacjach życiowych pozostaje kompletnie nieprzystosowany. Podstawowym problemem filmu, poza brakiem humoru i jakiegokolwiek tempa, pozostaje właśnie protagonista – bohater, którego nie da się polubić, pozbawiony empatii tępak, który myśli właściwie nie wiadomo o czym. Najchętniej jednak nie zastanawiałbym się nad tym dłużej i zapomniał „Komedii”. „Mistrz”, jeden z triumfatorów festiwalu w Wenecji i głównych faworytów tegorocznych Oskarów, zamknął mój dzień. I jak bardzo jestem tym filmem skonfundowany, tak bardzo jednak będę go polecał. Po pierwsze, po przereklamowanym do granic możliwości „Aż poleje się krew”, reżyser Paul Thomas Anderson kupił mnie na nowo swoim dziwnym stylem opowiadania historii, nota bene którą bardzo ciężko w tym filmie uchwycić w typowy opis. Jest to bowiem opowieść właściwie o dwóch osobowościach, które po zetknięciu ze sobą zaczynają z tego spotkania nawzajem korzystać. Jeden to Freddie (świetny Joaquin Phoenix), zagubiony po powrocie z wojny marynarz, drugi to tytułowy Mistrz (wspaniały Philip Seymour Hoffman), guru, nauczyciel duchowy. Ich relacja pozwala na przyjrzenie się specyficznemu podejściu amerykańskiego społeczeństwa do życia w grupie, w tym wypadku zaangażowanej religijnie. „Mistrz” w sposób niesamowicie precyzyjny odtwarza także obraz powojennej Ameryki pewnej zagubienia i zwątpienia. Film Andersona, jak bardzo dziwny i dużymi momentami niezrozumiały, tak bardzo należy docenić za niezrównane aktorstwo (do wspomnianej dwójki dołącza także zaskakująco demoniczna Amy Adams) i świetne poprowadzenie fabuły, która przy swoich wszelkich dziwactwach nie nuży, a po czasie angażuje. Więc mimo obaw, jednak na plus. „Wonder Woman” – 9 „Komedia” – 2.5 „Mistrz” – 8.5 Maciej Stasierski