O nowym filmie Laurie Anderson słyszałem przed premierą naprawdę wiele i wszystkie głosy były raczej pozytywne; nagroda specjalna na festiwalu w Wenecji czy osobista rekomendacja Romana Gutka (gospodarza i założyciela festiwalu Nowe Horyzonty) jedynie potwierdzają wcześniejsze słowa moich znajomych. Ale czym tak właściwie jest „Serce Psa”?
Laurie Anderson znana ze swoich undergroundowych czy wręcz arthouse’owych ciągutek ukazuje nam tu historię bardzo osobistą, a tak naprawdę zapis kilku różnych historii przedstawionych bardzo chaotycznie, całkowicie wyzbytych chronologii czy w ogóle poczucia czasu. Przybliża nam kilka tematów, które wydarzyły się w przeszłości, ale z uwagi na swoją wagę rzutowały na całe późniejsze życie artystki. I nie są to wcale zdarzenia łatwe; wręcz przeciwnie, większość z nich jest na tyle przepełniona bólem i żalem, że zupełnie zacierają pamięć o zdarzeniach bardziej przyjemnych, które reżyserka również przybliża nam w filmie. Seans nie jest jednak wcale bezmyślnym przeglądaniem cudzego pamiętnika; opisywane zdarzenia często są jedynie pretekstem do refleksji, a każda bolesna historia pozostawia furtkę możliwości odniesienia tego do własnego życia. Bo pomimo tego że tak osobiste, historie opowiadane przez Anderson są w pewnym względzie uniwersalne, mówią nam wiele o stracie, strachu czy miłości. I mimo że reżyserka w swoich rozmyśleniach często zapożycza myśli od filozofów, poetów czy duchownych (motyw buddyjski mocno obecny w życiu Anderson), to jednak kontrastując je ze wstawkami przedstawiającymi jej zmarłego psa grającego na keybordzie tworzy obraz bez najmniejszego cienia pretensji.
Formalnie, tak jak i treściowo jest bardzo różnorodnie; Anderson zdecydowała się na użycie kilku różnych narracyjnych języków, zmieniających się nie tylko podczas przechodzenia do innego tematu, ale także w obrębie tych samych historii. Zobaczymy więc tutaj: archiwalne filmy nagrane przez reżyserkę, ujęcia z miejskich kamer, ciemne impresyjne obrazy malowane pastelami czy też po prostu słowa napisane białą czcionką, pojawiające się i znikające z ciągłą nieregularnością. A wszystko to w akompaniamencie aksamitnego głosu autorki, ale i muzyki, którą sama na potrzeby filmu stworzyła.
I mimo, że podczas seansu ciągle bombardowany czasem szokującymi, czasem wzruszającymi, a czasem po prostu zwyczajnymi historiami wciąż chciałem wiedzieć więcej, to z seansu wyszedłem jednak z niezręczną ciszą w głowie, czując się jakbym zza parawanu podglądał czyjeś życie. Ale potem, zaraz za rogiem kinowego barku, naszła mnie myśl, że może Laurie zdaje sobie sprawę z mojej obecności za kawałkiem rozciągniętego materiału i w związku chce mówić o tym życiu właśnie mnie…
ocena 8/10