Cztery filmy: dwa kolejne dokumenty, nareszcie znakomita fabuła, ale żeby nie było za wesoło także jedna fabuła słaba. Moją piątkową podróż po świecie amerykańskiego kina rozpocząłem kolejnym już dokumentem – „Ja@wZoo”. Jest to opowieść o zjawisku odciskającym coraz mocniejsze piętno na świecie szeroko rozumianej popkultury – celebrytach z Youtube, innymi słowy osobach nagrywających dziwaczne, niekiedy durnowate filmiki i zyskujących dzięki nim dużą popularność. Zjawisko wciąż wydaje się być daleko bardziej zauważalnym w USA, gdzie takie postaci dostają niekiedy własne programy w TV czy nagrywają płyty. Tak właśnie stało się z głównym bohaterem „Ja@wZoo”, niejakim Chrisem Crockerem. Przez tak mocne wskazanie postaci, której historię oglądamy film nie uniknął problemów. Podstawowym jest brak jednoznacznego obrazu zjawiska, podbudowanego innymi niż Crocker przykładami. Innym z kolei jest fakt chwilowych przestojów w koncentracji reżysera na temacie, co widać w scenach rodzinnych z życia Chrisa, które mam wrażenie nie miały tak wielkiego wpływu na decyzji Chrisa, szczególnie te związane z działalnością na Youtube. Przez to ten obraz całości pewnego fenomenu został uproszczony i oderwany od ziemi. Mimo to film oglądało się dobrze, głównie ze względu na niesamowitego, budzącego najbardziej skrajne emocje bohatera. Później przyszedł czas na największe rozczarowanie sekcji American Docs – film Jonathana Demme „Podróże Neila Younga”. Film ten okazał się rozczarowaniem nie względu na postać samego artysty, czy jego muzykę, bo wszystkiego tutaj było nawet w nadmiarze. Niestety zabrakło mi w obrazie Demme’ego tytułowych podróży, jakiegoś nostalgicznego, sentymentalnego wspomnienia życia Younga zgrabnie opisanego jego najważniejszymi piosenkami. Owszem tychże nie zabrakło, jednak wyglądały one raczej jak wciśnięte na siłę do filmu, bez żadnego słowa komentarza czy ukazania kontekstu powstania. Tymczasem z podróży zostało tyle, że pomiędzy bardzo długimi segmentami znakomitej muzyki, którą jednak równie dobrze można byłoby posłuchać z odtwarzacza, na kilka sekund pojawiał się Young i opisywał mniej lub bardziej interesującą historię o spalonym domu czy kopanych grządkach. Trochę za mało na dobry dokument. Warto było czekać na trzeci film tego dnia. „Bernie” Richard Linklatera okazał się najlepszą obok „Mistrza” dotychczas obejrzaną fabułą. Wreszcie dostałem film od pierwszej do ostatniej minuty świetnie zrealizowany, z kapitalnie opowiedzianą historią i świetną obsadą. A trzeba przyznać, że materiał wyjściowy był karkołomny – przedsiębiorca pogrzebowy tak bardzo rozkochuje w sobie mieszkańców miasteczka, że nie są oni w stanie uwierzyć w fakt, że zabił starszą panią. Tymczasem ten przyznaje się do winy. Linklater wybrał najlepszy sposób na opowiedzenie tej historii – konwencję paradokumentalną, w której wydarzenia zagrane przez profesjonalnych aktorów komentują prawdziwi świadkowie tamtych wydarzeń. Wyszła z tego znakomita komedia charakterów, gdzie wszystko pozostaje na pograniczu krzywego zwierciadła i dziwacznego, ale jednak realizmu. Do takiego połączenia potrzebował Linklater idealnie dobranej obsady i wydaje się, że nie mógł wybrać lepiej. Jack Black, Shirley MacLaine, a szczególnie kradnący show Matthew McConaughey sprawdzają się w swoich rolach rewelacyjnie, czym nie tylko uwiarygadniają opowieść, ale też nadają jej dużo bardzo inteligentnego dystansu. Dzięki temu „Bernie” to bodaj największe zaskoczenie tego festiwalu, a na pewno najzabawniejszy film jaki dotychczas widziałem. Otwarcie kolejnego filmu, „To my, a to ja” w reżyserii Michela Gondry, zwiastował, że energia zaproponowana przez „Berniego” zostanie utrzymana. Niestety po jakichś trzydziestu minutach bardzo ostrej, mocnej, niepoprawnej politycznie satyry, obraz oparty na bardzo ciekawym koncepcie (historia podróży licealistów miejskim autobusem) zaczął popadać w powtórzenia, zabrakło pomysłów na nowe, może jeszcze mocniejsze żarty. Najgorsze jednak przyszło w drugiej połowie filmu, która nie tyle, że przestała być zabawna. Ona po prostu męczyła i to bardzo mocno, a to ze względu na fakt, że film zaczął sam siebie traktować zbyt poważnie. Przez to spadło tempo, a pojawiły się wydumane, dużymi momentami pseudointelektualne refleksje, których nie potrafili udźwignąć w większość amatorscy aktorzy. Cytując klasyka „mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy”. Gondry zakończył w najgorszy możliwy sposób. „Ja@wZoo” – 7 „Podróże Neila Younga” – 5 „Bernie” – 8.5 „To my, a to ja” – 5 Maciej Stasierski