O tym, na ile sposobów złe było „50 twarzy Greya” światek recenzencki zdążył się w ciągu dwóch lat od premiery wypowiedzieć aż nadto. Choć film ten zgromadził wokół siebie niemałe grono oddanych obrońców i potężne tłumy w kinach, dostał od krytyków po tyłku niczym główna bohaterka w jego ostatniej scenie. „Ciemniejsza strona Greya”, mimo bezwstydnie złego pierwowzoru, miała szansę naprawić błędy poprzednika i wzbić się choćby pół poziomu wyżej. Czyżby się udało?
Od wielu osób dane mi było usłyszeć, iż druga część jeszcze mocniej pogrąża serię, czyniąc relację bohaterów bardziej ubogą, a fabułę znikomą i chaotycznie podaną. Nie da się ukryć, że to nadal kino bardzo niskich lotów, któremu znacznie bliżej do tworzonych taśmowo Harlequinów niż pełnokrwistego romansu (i to psychologicznego, na który przecież „Grey” pozuje!), ale mogę uspokoić tych, którzy dopiero się na niego wybiorą – jest lepiej. Niewiele lepiej, ale to już zawsze coś.
Pierwsza część przerażała swoją monotematycznością – jedyne, co działo się między bohaterami to seks – jeśli go nie uprawiali, to o nim rozmawiali – o tym, na co mogą sobie pozwolić, czego nie potrafiliby zaakceptować i na co mają ochotę. I nic więcej. Bowiem wszelkie sceny wykraczające poza ten schemat (ograniczające się w zasadzie do przekazywania sobie podarków) zostały upchnięte w przerywniki pod skrojone na hity piosenki. W tej części sytuacji nieerotycznych jest więcej, przez co można kilkukrotnie odnieść wrażenie, że postaci przestały być tak odpychająco papierowe, a ich relacja nudna.
Zrodziło to jednak kolejny problem – historia reklamowana jako szokujący romans sado-maso, choć nadal próbuje wcisnąć się w przyciasny lateks, finalnie ląduje w stonowanym i pruderyjnym wdzianku. Fabuła, w coraz oczywistszy sposób stająca się fan-fiction „Zmierzchu”, w tej odsłonie to kino typowo obyczajowe, błaha opowiastka o dwójce docierających się wzajemnie kochanków. A sceny ich miłosnych uniesień posiadają ten sam problem, co poprzednio – są nazbyt zachowawcze. Wbrew zawyżonej kategorii wiekowej, oba „Greye” praktycznie nie różnią się w ukazaniu scen łóżkowych od dowolnego filmu tego typu. Zadziwiające, że ekranizacji książki posiadającej dość wnikliwe opisy miłosnych zbliżeń niebywale daleko do takiego „Love” Gaspara Noe.
Wszelkie sceny ilustrujące codzienną relację Anastasji i Christiana ogląda się na swój sposób przyjemnie, ale wielokrotnie podszyte jest to emocjami zdecydowanie odmiennymi od tych, które miały w nas wywołać. Sceny z kulkami gejszy czy cała sytuacja z helikopterem żenują, kilka innych bawi, a zwątpienie w sens życia dopada dopiero pod koniec seansu. Największą bolączką większości zdarzeń jest bezustanne porzucanie wątków oraz wiążący się z tym niejasny (ciemniejszy?) powód ich wprowadzania. Bohaterowie nie przechodzą żadnej przemiany, zastajemy i opuszczamy ich w tym samym stanie, różnicą są jedynie wyrazy ich twarzy.
Postać Christiana Greya, choć nie spełnia już roli wszechwładnego półboga, nadal realizuje się jako obiekt fantazji nastolatek i zahukanych kur domowych, nie pozostawiając złudzeń, że ta część, jak i kolejna, skazane są na sukces komercyjny, niezależnie od jakości. A z tą jest kiepsko – to leniwie zrealizowany bezpłciowy i mdły twór, zawodzący na praktycznie każdej płaszczyźnie. Mimo że ciekawsza i przyjemniejsza od pierwszej części, „Ciemniejsza strona Greya” to kompletna strata czasu, który zdecydowanie lepiej spędzić na spaniu. Być może przyśni Wam się taka miłość jak Any i Christiana. Albo cokolwiek innego.