Wszyscy ci, którzy mogą stwierdzić, że wychowali się na hicie Disneya z początku lat 90. zapewne wyczekiwali premiery wersji aktorskiej. Z wypiekami na twarzy oglądali każdy kolejny materiał promocyjny, coraz silniej przekonując się, że film ten może okazać się czymś wyjątkowo udanym. Nie jestem pewien, czy to, co finalnie otrzymaliśmy spełni się jako nostalgiczna podróż, ale dla tych, którzy tak jak ja nie mają żadnej więzi emocjonalnej z poprzednikiem, mam dobrą wiadomość: to znakomite kino!
Fabuła filmu Billa Condona nie odbiega znacznie od tej z animacji (do literackich wersji Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve czy Jeanne-Marie Leprince de Beaumont odwoływać się nie będę), niektóre sceny wyłącznie wiernie odtwarzając. A więc znów jest to historia księcia przemienionego w bestię oraz skromnej dziewczyny z małego miasteczka, których pośród zaczarowanych bibelotów połączy niełatwa miłość. Ponownie przesłaniem ma być dostrzeganie piękna tkwiącego wewnątrz człowieka oraz przewartościowanie aspektów wizualnych. Zmiany, jakich dokonano, w lwiej części służą naprawieniu tego, co mi osobiście bardzo doskwierało u poprzednika – dookreślono motywacje bohaterów, wyjaśniono wcześniej przemilczane kwestie i, przede wszystkim, znacząco zmodyfikowano złowieszczy plan czarnego charakteru, dzięki czemu całość tworzy wrażenie bardziej przemyślanej, spójnej, niegłupiej oraz… mroczniejszej.
Absolutnie nie jest tak, że ta skierowana do dzieci historia nagle zmieniła grupę docelową. W żadnym wypadku – to wciąż prosty przekaz, przesympatyczni bohaterowie i wszechobecne, niezwykle przyjemne ciepło. Po prostu dopisano do scenariusza i piosenek po kilka linijek, które uczyniły „Piękną i Bestię” filmem dojrzalszym, o szerszej rozpiętości tonalnej, silniej wzbudzającym empatię. U Condona wszystko bardziej angażuje – sceny zagrożenia potrafią przerazić, komediowe prawdziwie bawią, a finał – absolutny reżyserski majstersztyk – początkowo powoduje zaciśnięcie pięści, a następnie rozluźnienie kanalików łzowych. Trudno mi by było wymienić inny film tego typu, który by mnie równie silnie zaangażował. Zwłaszcza, że to przecież musical.
Piosenek jest tu cała masa, z czego większość to ponowne wykonania tych znanych z poprzedniej wersji. Pojawiło się również kilka nowych, nieodstających poziomem od reszty. Wszystkie zaśpiewane zostały w co najmniej zadowalający sposób, do tego opatrzone cudowną choreografią i efektami komputerowymi (feerie przy „Gościem bądź” wyglądają zdumiewająco!). Te ostatnie stoją na ogół na bardzo wysokim poziomie – zwłaszcza jeśli chodzi o zaklętą w przedmioty służbę Bestii (porcelana na ekranie nigdy nie była tak piękna). Problem mam jedynie z samą postacią Bestii – choć znakomicie zaprojektowany, nierzadko wygląda zwyczajnie sztucznie. To dziwne, bo przecież mówimy tu o głównym bohaterze. Na szczęście grający go Dan Stevens nadrobił wszelkie niedociągnięcia technikaliów.
W gruncie rzeczy cała obsada spisała się bardzo dobrze. Ewan McGregor oraz Ian McKellen czy Luke Evans wespół z Joshem Gadem tworzą znakomite duety aktorskie, będące czymś ponad ponowienie już znanych nam postaci. Kevin Kline jako ojciec Belli kradnie każdą scenę, w której przyjdzie mu wystąpić, a Emma Watson jako Bella – jest niezła, niezaprzeczalnie urokliwa i piękna, ale uplasowuje się nieco niżej od reszty – winą za to obarczyłbym głównie trudy pracy z zielonym tłem.
„Piękna i Bestia” to udanie przepisana na nowo baśń o cennych wartościach. To również bardzo sprawnie zrealizowana rozrywka na wysokim poziomie, potrafiąca zapewnić całą gamę emocji. Film ten skutecznie tuszuje swoją odtwórczość wieloma nowymi rozwiązaniami podanymi w innej, tym razem aktorskiej formie. Wciąż rozlubowanych w animowanej odsłonie prawdopodobnie nieco rozczaruje, ale u pozostałych sądzę, że znajdzie uznanie i wy, podobnie jak ja, zapragniecie nie jeden raz w zamku Bestii gościem być.
Zobacz film w Cinema City.
Comments (2)