Hernes: Kim są współcześni barbarzyńcy

„Czekając na barbarzyńców” to pierwsza w Polsce adaptacja teatralna powieści Johna Maxwella Coetzeego, wydanej w 1980 roku. Marek Fiedor, autor adaptacji i reżyser, opowiada o tym, co zainteresowało go w utworze noblisty. Premiera „Czekając na barbarzyńców” miała miejsce 14 grudnia na Scenie na Strychu WTW. Spektakl na podstawie powieści noblisty, Johna Maxwella Coetzeego, już 24, 25, 26 i 28 stycznia, a także 12, 13 i 14 marca na Dużej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

Michał Hernes: Wydana w 1980 roku powieść noblisty odczytywana była jako komentarz do sytuacji RPA w okresie apartheidu. Dlaczego zdecydował się pan przenieść ją na deski teatru właśnie teraz?
Marek Fiedor: Rzeczywiście, Coetzee napisał „Czekając na barbarzyńców” w zupełnie innym świecie niż dzisiejszy – podzielonym między demokracje liberalne i państwa mniej lub bardziej autorytarne. Właśnie tych ostatnich dotyczyła zawarta w powieści analiza metod sprawowania władzy. Dziś jednak mamy już świadomość, że opisany mechanizm polityczny dotyczy każdego państwa, czy też szerzej: każdej formy sprawowania władzy. Jego istotą jest ideologiczna kreacja – realizowana za pomocą medialnej i informacyjnej manipulacji. Każda władza, także ta… demokratyczna, stwarza wygodny dla siebie wizerunek „wroga”, aby ukryć własną przemoc i okrucieństwo, uzasadnić konieczność swego istnienia. I myślę, że możemy diagnozę Coetzeego odnosić nie tylko do politycznego porządku świata.

Kim zatem są współcześni barbarzyńcy?
MF: To ci, którzy stanowią dla różnego rodzaju imperiów, wyimaginowane najczęściej, zagrożenie skłaniające obywateli do szukania obrony we wspólnocie. Ceną bezpieczeństwa jest rezygnacja z osobistej wolności, przysługujących praw czy rygorów własnego sumienia. Imperium potrzebuje barbarzyńców u swoich bram, by nakręcać spiralę nienawiści, podsycać tlący się w ludziach strach i przemieniać go w ksenofobię cementującą wspólnotę. Dzisiaj są nimi wszyscy „inni”, „nie nasi” – kulturowo, obyczajowo, politycznie, rasowo, których można przedstawić jako zagrażających naszemu istnieniu. Ciągle zdumiewa, jak łatwo jest zorganizować tłum w złej sprawie, uruchomić mechanizm powszechnej zgody na przemoc.

Głównym bohaterem powieści jest Sędzia. Jak wygląda jego konfrontacja z tak przedstawioną, dość ponurą wizją politycznej rzeczywistości?
MF: Wobec stosowanej na jego oczach i wobec niego samego przemocy, porzuca on naiwne (a może także obłudne?) przekonania i wyznawane zasady. Zaczyna rozumieć, że wartości, którym służył – takie jak praworządność i sprawiedliwość – nie tworzą rzeczywistego, aksjologicznego fundamentu społecznego porządku. Odkrywa, że stosowane w politycznej praktyce, stają się swoim zaprzeczeniem, karykaturą swego właściwego sensu. W wymiarze indywidualnym bycie „sprawiedliwym”, gdy cały system, w którym się funkcjonuje jest „niesprawiedliwy”, jest nie do pogodzenia z sumieniem. Tylko trzeba to chcieć zobaczyć.

Brzmi trochę jak opis złudzenia symetrystów?
MF: Tak, coś w tym rodzaju… Ale to pułapka dużo poważniejsza. Towarzyszy często definiowaniu przez ludzi własnej postawy religijnej, wyobrażeniu, że można uwić sobie osobne gniazdko nie biorąc na siebie konsekwencji oblicza całego systemu.

Jak zatem Sędzia reaguje na odkrycie tego mechanizmu?
MF: Buntuje się i sprzeciwia władzy. Choć ma przy tym świadomość, że to bunt niejako wymuszony przez okoliczności. Przyznaje się zatem do własnego konformizmu – chciałby cofnąć bieg wydarzeń, ale wie, że nie ma już odwrotu. Wie również, że sprzeciwiając się systemowi, musi tym samym „zweryfikować” siebie samego, takiego, jakim był do tej pory. Swoje dotychczasowe życie zaczyna postrzegać jako rodzaj ucieczki, samooszustwa, wycofania w pospolite rytuały codzienności: regularne wizyty u prostytutki, studiowanie klasyków, małe przyjemności towarzyskie. W konsekwencji rodzi się pytanie o rzeczywisty kształt jego relacji z drugim człowiekiem, o prawdziwe źródło własnych emocji. W tym kontekście pojawia się postać Obcej, dziewczyny – przedstawicielki barbarzyńców. Wejście w bliską relację z ofiarą represji, zdegradowaną i wykluczoną, wydaje się bohaterowi gestem szlachetnym, niejako odkupiającym winy państwa, które sam reprezentuje. Jednak prawda, którą odkryje w doświadczeniu tego spotkania, okaże się dużo bardziej zaskakująca i okrutna.

Czy istnieje zatem jakiś ratunek?
MF: Na pierwszy rzut oka ratunkiem może być prozaiczna codzienność – przygotowywanie posiłków, uprawa ziemi, zabawy dzieci. I choć nie mamy wpływu na to, jak i kiedy wielka historia zaingeruje w nasz los, to spokojne życie w rytmie codziennych rytuałów daje nadzieję.

Czy to wystarczy?
MF: Ważna jest zdobyta przez bohatera samoświadomość i uwolnienie od iluzji na własny temat. Po koszmarze, który sam przeżył i zarazem zgotował innym, w ostatnich słowach powieści przyznaje, że bez przerwy coś zagląda mu w twarz, a on wciąż tego nie rozumie. I ten egzystencjalny sceptycyzm wydaje się najbardziej wiarygodną pointą tej historii.

komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *