(Olek Młyński) Bohaterem tegorocznej edycji festiwalu był Fruit Chan, jaką rolę odegrała jego postać dla kina hongkońskiego?
(Marcin Krasnowolski) Fruit Chan jest dosyć niezwykłą postacią jeżeli chodzi o kino hongkońskie dlatego, że do 1997 roku niewiele było filmów poświęconych bezpośredniej sytuacji politycznej Hongkongu. Problem przekazania administracji z rąk Brytyjskich do Chińskiej Republiki Ludowej nie doczekał się odważnej reprezentacji. Ten temat niby gdzieś pojawiał się podskórnie, choćby w filmach Johna Woo – ich apokaliptyczna wizja miała w podtekście dotyczyć nadejścia nowych, trudnych czasów. Natomiast żaden reżyser nie poruszał tego tematu otwarcie. Fruit Chan pojawił się znikąd, a jego filmy odważnie i wprost mierzyły się z tą tematyką.
Dodatkowo warto podkreślić sposób realizacji tych dzieł. Kino hongkońskie zawsze było bardzo skomercjalizowane, oparte na studiach filmowych, a Fruit Chan zrobił swoje pierwsze filmy poza tym systemem. Takie Made in Hong Kong (1997) miało bardzo skromny budżet (80 tyś. USD), małą ekipę, a zdjęcia kręcono na ulicach Hongkongu pomiędzy zwykłymi ludźmi. Przez tą innowacyjność jego filmy wydają mi się rewolucyjne nie tylko w skali tej kinematografii, ale i całego świata.
Fruit Chan robił kino fabularne tak, jak robi się dokumenty. Udało mu się dzięki temu uchwycić miasto w pewnym momencie historycznym. Jednocześnie jego filmy są bardzo piękne, zaś z naturszczyków wyciągnął niesamowite emocje. Zauważyłem też, że myśli on całymi sekwencjami filmowymi, przez co te dzieła są wizualnie bardzo efektowne. To jednocześnie dokumenty epoki i dzieła, które nawet dwadzieścia lat później robią wielkie wrażenie. Fruit Chan był postacią osobną – mówimy tu oczywiście o kinie po roku 1997, które było cieniem hongkońskiej nowej fali choćby dziesięć lat wcześniej.
Na festiwalu zajmowałeś się retrospektywą Fruita Chana, wygłaszałeś prelekcje do jego filmów i przeprowadziłeś z nim masterclass. Czy coś zaskoczyło Cię w jego osobie, w tym jaki jest on na żywo?
To co mnie zdziwiło, to podejście Fruita Chana do jego własnej późniejszej twórczości. Reżyser ma świadomość, że dzieła komercyjne, które realizował głównie w Chinach w ostatnich latach są po prostu złe. Chan nie wstydzi się tego, że robił te rzeczy tylko dla pieniędzy. Zastanawialiśmy się, czy warto coś z tej jego komercyjnej twórczości pokazać na festiwalu, ale on sam uważa te filmy za niewartościowe.
Tak jak wspominałeś, Fruit Chan na bieżąco dokumentował zmiany zachodzące w swoim kraju w trakcie Przekazania. Obecnie Hongkong też przechodzi przez trudny proces, jesteśmy świadkami rozległych protestów i ogólnego obywatelskiego sprzeciwu wobec działań rządowych. Czy uważasz, że są to okoliczności, które mogą sprzyjać młodemu pokoleniu hongkońskich twórców? A może Fruit Chan powróci z kolejną trylogią mierzącą się z tym trudnym okresem?
Na pewno powinien powstać film o tych protestach i myślę, że powstanie. Sytuacja w Hongkongu obecnie jest jednak dużo trudniejsza dla filmowców, niż w 1997 roku. Część młodych twórców bierze udział w protestach, więc pewnie nie mają nawet czasu chwycić za kamerę.
Kino hongkońskie jest ogólnie w trudnym momencie. Taki film o protestach byłby na pewno bardzo ważny, i prawdopodobnie byłby w kraju dużym sukcesem. Warto przypomnieć na przykład film Dziesięć Lat (2015), który odniósł gigantyczny sukces w Hongkongu i na światowych festiwalach, choć został zrealizowany amatorskimi środkami i z małym budżetem. Jest to film pokazujący futurystyczny Hongkong z 2025 roku. Fabuła to czysta fantazja, ale jednocześnie ponura wizja będąca trafnym wyrażeniem lęków mieszkańców Pachnącego Portu.
Czy Fruit Chan nakręci kolejną trylogię? On dopiero teraz dał radę dokończyć swoją Trylogię Prostytutek filmem Trzej mężowie (2018). Natomiast gdyby chciał się bezpośrednio zająć tematem protestów, to skończyłoby się to dla niego źle. Trzeba mieć na uwadze to, że chiński rynek filmowy jest dla Chana ważny, bo w jego ramach działa. Myślę więc, że nie mógłby sobie tej ścieżki zamykać, skupiając się na protestach. Jeżeli nadal będzie realizować filmy autorskie, będzie pewnie operować symbolami, a nie bezpośrednim przekazem.
Temat, który już w naszej rozmowie się przewijał, to figura Chin, jako nowej postaci na światowym rynku filmowym. Okazuje się, że jest to kraj wpływający na trajektorie różnych karier, zaś to, że Chiny tak urosły w świecie kina to proces dosyć nagły. Nie wszyscy do końca jeszcze na te zmiany zareagowali. Czy mógłbyś opisać wpływ zmian w Chinach nie tylko na rynki w Azji, ale też na Hollywood?
To zdecydowanie najważniejsze wydarzenie w przemyśle filmowym tej dekady. Zdumiewającym jest, jak mało o tym w Polsce mówimy. Pojawił się kraj, którego nikt jeszcze na początku dwudziestego pierwszego wieku nie kojarzył z popytem na kino. Nagle okazuje się, że jest to drugi największy rynek na świecie, a przeciągu najbliższego roku lub dwóch dochody ze sprzedaży biletów w Chinach przerosną Amerykę Południową i Kanadę. Jest tam ponad 1,2 miliarda potencjalnych widzów, a sytuacja dalej zmienia się bardzo dynamicznie, gdyż przybywa tam średnio kilkanaście ekranów kinowych dziennie. Według logiki korporacyjnej, bo przecież Hollywood jest właśnie zbiorem korporacji nastawionych na maksymalizację zysków, to Chiny są obecnie kluczowe.
Efekt tego jest kuriozalny: studia filmowe wręcz autocenzurują swoje fabuły, żeby się do Chin dostać. Czasami jest to komiczne, gdy dodawane są na siłę wątki, które mogłyby się spodobać rządzącym i widzom w Państwie Środka.
Taka sytuacja jest jednak tak naprawdę niebezpieczna i moralnie bardzo wątpliwa. Historyczne przykłady choćby z II Wojny Światowej czy Zimnej Wojny pokazują, że Hollywood było maszyną do patriotyzmu. Teraz jednak nie zobaczymy na ekranie historii, w których James Bond będzie walczył z chińskim wywiadem, a Ethan Hunt uwalniał Ujgurów z tajnych obozów. Wróg będzie inny, a chińscy agenci będą co najwyżej Bondowi pomagać.
Trzeba jednocześnie pamiętać, że obecnie z perspektywy Stanów Zjednoczonych to Chiny są ich największym zagrożeniem – ekonomicznym i militarnym. Płaszczyzn jest wiele, Chiny zaczynają kontrolować coraz więcej regionów na świecie, uzależniając od siebie finansowo państwa Afryki, Azji, Europy, a nawet Ameryki Południowej. Są wszędzie tam, gdzie Stany Zjednoczone odpuściły i niezwykłym tego przejawem jest np. to, że niektóre afrykańskie państwa wprowadziły naukę mandaryńskiego w szkołach podstawowych. Niewielu Polaków wie, że przez nasz kraj biegnie nowy Szlak Jedwabny, a z Chin do Europy Zachodniej przyjeżdżają przez Polskę codziennie kontenery z towarami. Jednak o tym globalnym wzroście potęgi chińskiej i zmianach geopolitycznych nie dowiemy się z filmów hollywoodzkich. Okazało się, że patriotyzm Hollywoodu jest do kupienia za pieniądze, i Chiny skorzystały z tej opcji. Nigdy wcześniej w historii kina taka sytuacja nie miała miejsca. To smutne, fascynujące i zobaczymy, dokąd zaprowadzi ten przemysł.
Czy wyobrażasz sobie sytuację, w której to Chiny staną się nowym Hollywood? Czy za parę lat zamiast na nowe filmy Marvela będziemy czekać na chińskie blockbustery?
Nie wyobrażam sobie tego w tym momencie, i na pewno jeszcze minie wiele lat nim do takiej sytuacji dojdzie. W tym momencie chiński przemysł filmowy wciąż jest mocno z tyłu (przede wszystkim jeżeli chodzi o zdolność opowiadania, bo technicznie ich postępy są bardzo szybkie), a i osób, które naprawdę chciałyby to oglądać jest niewiele. Chiny są świadome tego, że nie mają marki na świecie, dlatego starają się budować swój autorytet i PR poprzez kino Hollywoodzkie i finansowanie projektów tam realizowanych. Na przykład w tym roku Oscara za Najlepszy Film zdobył Green Book (2018), który był w bardzo dużym stopniu finansowany z chińskich portfeli. Chińczycy to zresztą docenili, film był tam wielkim przebojem, ku zaskoczeniu wszystkich.
Swoje pięć minut mają teraz filmy z Korei Południowej – przede wszystkim za sprawą Parasite (2019), ale widzowie interesują się również kinem gatunkowym z tamtego regionu – czy jest to dla Ciebie zaskakujące?
Dla mnie zaskakujące jest to, że te pięć minut nadeszło dopiero teraz. Gatunkowe kino koreańskie jest moim zdaniem najlepsze na świecie od ładnych paru lat, przynajmniej od 2003 roku, gdy Bong zrealizował swój drugi film – wybitne Zagadki Zbrodni (2003). Dlatego wydaje mi się, że my w Polsce po prostu wcześniej przegapialiśmy to, co działo się w Korei Południowej. A od kilkunastu lat dzieje się naprawdę bardzo dużo, zaś Parasite jest tego symbolicznym zwieńczeniem.
Jeśli nasz polski rynek powinien się na czymś wzorować, to powinna to być właśnie Korea Południowa. Wystarczy spojrzeć na ich kulturę chodzenia do kina – tam sprzedaje się około 220 milionów biletów rocznie, z kolei w Polsce jest to wynik rzędu 50 milionów. Koreańczycy, podobnie jak my, startowali na początku XXI wieku z bardzo niskiego pułapu, musieli budować wiele rzeczy od zera i mierzyć się z uprzedzeniami widzów do rodzimych produkcji. Postawili na tworzenie kina gatunkowego, które mimo wszystko ma sznyt autorski. W Polsce powstał PISF, i bardzo dobrze, ale przede wszystkim przyświeca mu jednak idea wspierania autorów, twórców kina artystycznego.W efekcie wciąż nie mamy powtarzalnej formuły na dobre kino popularne. Wyjątkiem jest Vega, ale mam nadzieję, że nikt nie będzie próbował go naśladować.
Na pewno cieszy sukces Parasite w polskich kinach, jednak nie są to wciąż liczby, którymi powinniśmy być usatysfakcjonowani. W Polsce ten film obejrzało ponad 100 tysięcy osób, a w Korei 10 milionów.
W kontekście tego, o czym mówisz zaskakujące wciąż jest to, że nigdy film z Korei Południowej nie był nominowany do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Być może Parasite coś w najbliższym rozdaniu zamiesza.
Brak wcześniejszych nominacji dla Korei Południowej nie wymaga żadnego głębszego komentarza. To świadczy tylko o tym, jakimi nagrodami są Oscary. Natomiast trzeba przyznać, że Koreańczycy sami sobie w poprzednich latach nie ułatwiali zadania. Często jako swoich kandydatów do nagrody wybierali filmy bez potencjału do zwycięstwa. Podobnie do polskich decyzji, stawiano czasem na duże nazwisko reżysera, licząc, że to może sprzedać film.
Czy jest jakieś miejsce w Azji, na które spoglądasz z największymi filmowymi oczekiwaniami odnośnie przyszłości? Jest jakiś kraj, który ma potencjał niedługo zawojować świat swoimi filmami?
Obserwuję Koreę Południową od lat, bo miło patrzeć na to, jak rozwija się tam przemysł filmowy, lubię też bardzo to, że z gatunkami robią rzeczy, na które zachowawczy Hollywood się nie decyduje. Oczywiście należy też patrzeć na Chiny, na to, jak zmieniają globalne reguły gry. Oprócz blockbusterów, jest tam też miejsce na kino artystyczne, oczywiście gniecione przez cenzurę. Z jakiegoś powodu od niedawna kwitnie tam fantastyczne film noir. To dziwi, bo aparat cenzorski nie pochwala pokazywania przestępczości w tym kraju. Jakoś to się jednak udaje. Innym niesamowitym rynkiem jest kino Indii – było dla mnie wielkim odkryciem to, jak nowoczesne są ich filmy sensacyjne i jak świetnie przenoszą emocje. Ostatnio są one coraz mocniej nacechowane jakimiś formami nacjonalizmu i patriotyzmu, co również jest ciekawe. A jeżeli chodzi o bardziej niszowe miejsca, to na pewno istnieją jeszcze kraje o ogromnym potencjale, myślę tu na przykład o Indonezji.
Wyobrażasz sobie istnienie festiwalu, który byłby rewersem Pięciu Smaków, w którego sercu znajdowałoby się azjatyckie kino gatunkowe?
Przykładem takiego wydarzenia jest Far East Film Festival w Udine, gdzie przede wszystkim przyglądają się kinu gatunkowemu. Na pewno trzeba próbować prezentować taki rodzaj filmów polskiej publiczności, niemniej obawiam się, że na ten moment zainteresowanie wciąż ogranicza się do arthouse’u. A takie chińskie blockbustery w tym momencie odstraszają wszystkich w Polsce. Na szczęście część tych rzeczy można obejrzeć na Netfliksie, ale jaka jest tego oglądalność pozostanie słodką tajemnicą platformy streamingowej.
Filmy, które robią międzynarodowe kariery to raczej kino artystyczne, festiwalowe. W Polsce nie oglądamy włoskiego kina akcji czy holenderskich komedii, i oprócz Ciebie jest chyba niewiele osób w Polsce wyczekujących z wypiekami na twarzy nowego filmu Johnniego To. Mamy zazwyczaj styczność albo z polskimi produkcjami, albo z tymi z Hollywood. Ty często w swoich tekstach skupiasz się jednak na kinie gatunkowym – czy takim obrazom trudniej jest przekraczać granice i przypodobać się widzom z innego kręgu kulturowego?
Myślę, że jednak parę osób na Johnniego To czeka, według plebiscytu portalu Pełna Sala Rzut na Matę (2004) był najlepiej ocenianym filmem festiwalu. A mówimy tu o obrazie sprzed piętnastu lat. Więc mistrz jest mistrzem. Ale to o czym mówisz jest prawdą, i to niestety smutną prawdą.
Powodów tego jest kilka, przede wszystkim kwestia samego widza. Fan arthouse’u będzie poszukiwał czegoś nowego i oryginalnego. Natomiast kino gatunkowe z założenia kojarzy nam się z kinem akcji i z Hollywoodem. W takiej sytuacji widownia jest inna. Sam fakt, że ktoś chodzi na kino gatunkowe świadczy o tym, że oczekuje od filmu czegoś powtarzalnego. Oglądamy kino akcji, czy komedie romantyczne dlatego, że chcemy po raz piętnasty przeżyć to, co już przeżywaliśmy. Dlatego oglądanie na przykład akcyjniaka z Bollywood jest skazane na niepowodzenie, ponieważ polski widz nie będzie rozumiał tej konwencji.
Uważam, że cała ta sytuacja wiąże się z dużą stratą dla widza. Na przykład to, co dzieje się teraz w kinie gatunkowym w Korei Południowej jest bardzo ciekawe. Ograniczenia i konwencje, które sprawiły że Hollywood przestał się rozwijać, w Korei zostały kompletnie zburzone. Taki np. Zombie Express (2016) to film, który jest niesamowitym powiewem świeżości w mocno skonwencjonalizowanym gatunku filmów o zombie. „Lament” Na Hong-jina (2016) to z kolei bardzo odważne łączenie różnych konwencji, które daje piorunujący efekt. Te filmy zupełnie się u nas nie sprzedały – miały tragicznego dystrybutora, ale przede wszystkim dlatego, że są koreańskie, a więc inne, podejrzane
Ciekawym zagadnieniem jest też podejście do kina historycznego. Nasi rodzimi politycy, a nawet twórcy filmowi marzą o tym, żeby obrazy o naszej przeszłości ściągały miliony ludzi do kin. Myślę że te miliony mogłyby się potencjalnie pojawić, bo ludzie są przede wszystkim głodni opowieści, które ich dotyczą, ale pod warunkiem że te filmy byłby dobre… My realizujemy kino pachnące naftaliną, pozbawione finezji i zdolności do dramatycznego opowiadania. W tworzenie takich filmów jak Legiony (2019)czy Piłsudski (2019) wtopiliśmy miliony złotych, a wystarczy obejrzeć kino koreańskie czy indyjskie, by zobaczyć jak można o historii opowiadać. Trzeba te dzieła rozbierać na czynniki pierwsze, oglądać, analizować i zastanawiać się jak zasypać tę przepaść. Bo obecnie jesteśmy z dwie dekady do tyłu.
Marcin Krasnowolski: dziennikarz i filmoznawca, specjalizujący się w kinie gatunkowym Korei Południowej, Hongkongu i Chin. Publikował między innymi w „Kinie”, „Ekranach”, „Newsweeku”, „Bloomberg Businessweek”, a także w portalach Wirtualna Polska, Res Publica Nowa, Filmweb i Stopklatka. Autor publikacji w Autorach kina azjatyckiego (John Woo, Autor kina gatunków), Autorach kina azjatyckiego II (Tsui Hark, Bezgraniczny żywioł kina), Cichej eksplozji (Historia sukcesu. Rozwój komercyjnego kina Korei Południowej w XXI wieku) i Made in Hong Kong (Johnnie To – autor na nowe czasy). Od lat związany z Festiwalem Filmowym Pięć Smaków, od dwóch lat opiekun People’s Jury.