Z Krzysztofem Langiem rozmawiam podczas 34. seminarium filmowego „Kino światem iluzji i rzeczywistości”, które odbyło się w kinie Charlie Monroe w Poznaniu, w dniach 25-27 listopada 2017 roku.
Maciej Karwowski: „Ach śpij kochanie” wpisuje się w tendencję ostatnich lat na robienie filmów o polskich seryjnych mordercach – „Czerwony pająk”, „Amok”, „Jestem mordercą” – było to podyktowane „modą” czy kierowało panem coś innego?
Krzysztof Lang: Jeżeli bym patrzył na to historycznie, to mój projekt był chyba najwcześniejszy. Długo się przebijał, żeby zdobyć finansowanie, przez co znalazł się na końcu kolejki. Więc nie mogę powiedzieć, że się wpisuję w modę, bo czuję się jakby prekursorem, nie epigonem. W ogóle raczej bym tych filmów nie wiązał ze sobą, bo są kompletnie różne, akurat tak się złożyło, że się zbiegły. Nie sądzę też, żeby koledzy inspirowali się tym, co ja miałem w zanadrzu.
M.K.: Większość życia spędził pan przy kinie dokumentalnym. Nie myślał pan, by postąpić z historią Władysława Mazurkiewicza tak jak zrobił Maciej Pieprzyca z postacią Zdzisława Marchwickiego, tj. by najpierw nakręcić dokument, a dopiero później fabułę?
K.L.: Myślę, że w przypadku Maćka była taka sytuacja, że on najpierw nakręcił dokument, a dopiero potem wpadł na pomysł, by zrobić z tego fabułę. Natomiast Mazurkiewicz był bohaterem wielu programów telewizyjnych, kręcono o nim dokumenty, nie chciałem tego powielać. Poza tym nie lubię wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Myśmy Mazurkiewicza potraktowali jako rodzaj inspiracji, nasz film odnosi się do tej postaci, ale przecież dodajemy różne rzeczy od strony psychologii i wymyślony jest też cały świat wokół.
M.K.: Czy zbierając informacje do scenariusza natrafił pan na trop, o którym mowa w „Ach śpij kochanie”, jakoby Mazurkiewicz popełnił więcej niż 6 udowodnionych mu morderstw, tylko że system nie chciał sobie pozwolić, by to wyszło na jaw?
K.L.: Nie było dokumentów na to i rzeczywiście nie udowodniono mu tych wszystkich morderstw, natomiast były pewne poszlaki. Myślę, że już na tym etapie – to był właściwie moment przełomu, zbliżała się odwilż – można było nazwać go wielokrotnym zabójcą (terminu „seryjny morderca” myśmy użyli, by młodzi ludzie wiedzieli o co chodzi, ale to tak naprawdę termin z lat 70.) i wydaje mi się, że wtedy system już by mógł sobie na to pozwolić, ale tu chyba chodziło o coś więcej. Hłasko, który pisał sprawozdania z tego procesu do „Expressu wieczornego”, nieoficjalnie opowiadał, że wie od różnych zaufanych ludzi o powiązaniach Mazurkiewicza z UB. Ja z kolei miałem świadka, który widział go w towarzystwie oficera NKWD, gdy wchodzili do jakiegoś mieszkania. Więc na pewno miał jakieś koneksje w tych sferach ubeckich i może wyżej, bo popisywał się tym, natomiast co de facto tam się kryło, już się nie dowiemy, bo w materiałach IPN-u nie ma na ten temat nic.
M.K.: Interesuje mnie też rzecz dosyć prozaiczna – brak przecinków w tytule. Czym jest to spowodowane?
K.L.: Dystrybutor tak zdecydował. Nie było to podyktowane prawidłami gramatyki, tylko myślę, że takim czysto graficznym pomysłem. Przecinek niby powoduje, że tytuł robi się niby jakiś literacki. Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Ja osobiście zawsze przecinek umieszczałem.
M.K.: Tym właśnie tytułem nawiązuje pan do piosenki wykonywanej pierwotnie przez Eugeniusza Bodo, którego Tomasz Schuchardt zagrał w niedawnym serialu i filmie. Gra on również u pana – to przypadek?
K.L.: Kompletny przypadek, Tomka znałem skądinąd i nawet nie widziałem tego serialu. Uważam też, że „Paweł i Gaweł” to głupi film i scena z tą piosenką też jest głupia, szkoda tego utworu. Bodo i Dymsza zrobili to beznadziejnie, udając tam jakichś idiotów, a Helena Grossówna grała tam bobo takie. Piosenka jest fajna, bo autorstwa Warsa i Starskiego, ale film szmirowaty.
M.K.: Ja mam do niego jakiś sentyment. W ostatnich latach zajmuje się pan głównie komediami romantycznymi. Lata temu obejrzałem „Miłość na wybiegu” i bardzo ciepło ją wspominam, wczoraj z kolei nadrobiłem „Słabą płeć”, która bardzo mi się spodobała. „Śniadania do łóżka” jeszcze nie miałem okazji zobaczyć, ale tamte dwa wydają mi się mocno odstawać poziomem od typowych polskich rom-comów. Jak się pan czuje jako przedstawiciel nieco ambitniejszego kina rozrywkowego w Polsce?
K.L.: W Anglii zrobiłem jeszcze „Papierowe małżeństwo” – dopiero gdy je skończyłem i zaczęła się promocja, dowiedziałem się, że to komedia romantyczna. Polskie komedie romantyczne, np. producenta Tadeusza Lampki, były zaprzeczeniem tego, jakie powinny być – to nie może być wymyślony, sztuczny świat i jakaś uproszczona psychologia, tylko odwrotnie. Jak pan weźmie „Notting Hill”, „Pretty woman” czy „Bezsenność w Seattle” – to nie tylko banalna opowiastka; komedia romantyczna to zderzenie dwóch kosmosów, które normalnie by się nie zderzyły, i obserwacja tego, co się z nimi dzieje. To rodzaj egzotycznego spotkania. Dostałem propozycje tych filmów i tyle, ile mogłem, tyle z tymi scenariuszami zrobiłem. Jeżeli pan mówi, że było trochę ambitniejsze, to może dlatego, że po prostu chciałem uciec od tych uproszczeń psychologicznych i tych sztucznych światów, które są kompletną bzdurą.
M.K.: Podczas oglądania „Słabej płci” zaskoczyło mnie m.in. to, że mimo silnej komediowości, nie stroni pan od powagi, że nie jest to pusta papka, przy której widz ma trochę się pośmiać, trochę popłakać, a na drugi dzień zapomnieć. Nie wiem, jak jest ze „Śniadaniem do łóżka”, troszkę się obawiam, patrząc po obsadzie.
K.L.: Pewnie mniej się panu spodoba. Chociaż patrząc na osiągi box-office’u, to miało 800 tysięcy [708 tys. – przyp. red.]. W każdym filmie zawsze staram się dojść do prawdy psychologicznej. Wydaje mi się, że Tomek Karolak, mimo tego, że jest jaki jest, to fajny aktor, który coś tam prawdziwego z siebie dał.
M.K.: A jest pan zadowolony ze swojej twórczości? Głównie chodzi mi właśnie o te komedie romantyczne.
K.L.: Wie pan, wszystkie te komedie były propozycjami od producenta. Starałem się z nimi zmierzyć jako zawodowy reżyser. Uważam, że nie jest hańbą, by użyć tak swojego warsztatu, pytanie co z tego wychodzi. Oczywiście, że przypina mi się przez to łatkę – pan jest łagodny w ocenie tych filmów, ale są mniej łagodni. Ostatnio widziałem parę, która się produkuje w internecie na temat „Ach śpij kochanie”. To, co usłyszałem o tym filmie…
M.K.: Sfilmowani?
K.L.: Nie, jakaś inna para. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to idioci, kompletni dyletanci filmowi. Przecież nie jestem człowiekiem nierozumnym, który nie podlega krytyce, rozumiem że można mieć krytyczne zdanie. Chodzi o to, z jakich pobudek ta krytyka płynie i na czym jest oparta. To para idiotów, która głównie siebie produkuje, a nie mówi o filmie. Krytykować może każdy, natomiast prawdziwi krytycy są rzadcy i prawie w ogóle ich nie ma w Polsce.