Darren Aronofsky nie należał do tych twórców, których można było szukać na szczycie listy moich filmowych inspiracji. Jednak nie posądziłbym go nigdy o braki warsztatowe, bo przecież nawet ten nieszczęsny (a według mnie całkiem pozytywnie campowy) ,,Noe: Wybrany przez Boga” był filmem pod względem technicznym i aktorskim bardzo udany. „Mother!” to pierwszy przypadek filmu, który przerósł wielkie ambicje reżyserskie Aronofsky’ego. Przy realizacji tej wizjonersko pomyślanej adaptacji opowieści biblijnych, bo chyba o tym głównie możemy w kontekście ,,Mother!” mówić, Darren wziął na siebie na tyle dużo, że cała konstrukcja rozpadła mu się jak dom, w którym rozgrywa się cała historia.
Seans „Mother!”, o fabule której opowiadać za dużo nie chcę, można podzielić na dwie części – w pierwszej poznajemy parę głównych bohaterów oraz kolejną parę, która ich odwiedza (z piekła rodem jak się okaże później). Druga to z kolei reżyserska szarża Aronofsky’ego, który myślał o sobie tak dobrze, że ta wielka wizja adaptacji różnych motywów znanych z Biblii, zjadła swój własny ogon. Ale po kolei – główną bohaterką jest tu matka, grana z dużym zaangażowaniem, ale bez większych szans z starciu ze scenariuszem, przez przeraźliwie utalentowaną i niestety przez ostatnie 2 lata źle wykorzystywaną Jennifer Lawrence. To z jej perspektywy, pozornie, obserwujemy całość wydarzeń. Jest to jednak tylko trik, bo scenariusz w żaden sposób nie daje podstaw do twierdzenia, że matka jest w tym filmie postacią kluczową. Aronofsky i jego operator Matthew Libatique zdecydowali się na to, że kamera będzie towarzyszyła właśnie tej postaci przez cały czas. Z tego pomysłu nie skorzystali jednak w żaden sposób, który dałby świeży oddech fabule czy mógłby nadać filmowi większej dynamiki. Jej brak jest głównym problemem pierwszej godziny ,,Mother!”, w której Aronofsky stara się kopiować mistrza Polańskiego, ale robi to wyjątkowo nieudolnie. Historia się zagęszcza na zasadzie totalnej przypadkowości, zwroty sytuacji i zmiany tonacji są zupełnie niewiarygodne, a przez to odbierają filmowi resztki napięcia i tempa. Z kolei mi odebrały wszelkie zainteresowanie, które ten film mógłby budzić, gdyby reżyser okazał się profesjonalistą w swoim fachu.
Sam dobór Javiera Bardema na głównego męskiego bohatera tego filmu dowodzi, że Aronofsky rozminął się gdzieś ze swoimi oczekiwaniami i wizją. Jak może świadczyć o reżyserze fakt, że nie potrafi poprowadzić tak świetnego przecież aktora, który w ,,Mother!” kompromituje się na całej linii. Nie można powiedzieć, że taka była wizja, tak Bardem miał grać – nie ma ode mnie zgody na takie ucięcie tematu. Jego pozbawiona wiarygodności, karykaturalna, chwilami autoparodystyczna kreacja, jest absolutnie najgorszych aktorskim elementem „Mother!”. Nie jest jednak w ogólności najsłabszym jej punktem, którym szczególnie w drugiej części pozostaje osoba samego reżysera, który nie dość, że nie jest w stanie w ciekawy sposób wpisać się w ramy gatunku, którym chciałby się posłużyć (horror psychologiczny), ale wbija widzowi do głowy biblijne metafory w sposób zupełnie kuriozalny, pozbawiony subtelności, chwilami kompletnie żenujący. Za to mam do niego pretensje największe – za ego, którego nie potrafił pohamować. Za to, że uznał widza za debila, któremu trzeba wszystko wyłożyć kawę na ławę, cytując Biblię dosłownie, przy okazji serwując jej wizję w wersji co najmniej przepoczwarzonej, a w najgorszych momentach kompletnie obrzydliwej. Nie potrafię znaleźć w sobie nawet małej cząstki miłości dla tego filmu, mimo, że uwielbiam Lawrence, kocham Michelle Pfeiffer i nigdy nie chciałem skreślać Aronofsky’ego jako twórcę. On sam jednak, „Mother!”, a szczególnie jej przeokropnym finałem (którego realizacją na poziomie pastiszowym strzelił sobie dodatkowo w kolano), wykreślił się z grona twórców, którzy mogliby mnie jeszcze zainteresować. Smutne to pożegnanie.
1/10