Nic się tu nie dzieje to nietypowa inicjatywa, która połączyła w działaniu trzy na co dzień konkurujące ze sobą poznańskie kina studyjne – Rialto, Pałacowe i Muzę. Chcąc nie chcąc wypełniła ona lukę powstałą po przeniesieniu festiwalu Transatlantyk do Łodzi i, choć o znacznie mniejszej skali i nastawieniu na nieco inną publikę, spełnia się w tej roli znakomicie. Właśnie zakończyła się jego druga edycja i należy przyznać – działo się.
Przez pięć dni trwania festiwalu organizatorzy zaproponowali widzom bardzo wiele atrakcji – około dwudziestu pokazów przedpremierowych (w tym nagrodzone złotym niedźwiedziem „Dusza i ciało”, również tam uhonorowany „Królewicz olch”, „Ana, mon amour” czy „Nie jestem twoim murzynem” oraz wiele innych, np. doskonały dokument „Bracia Lumiere” czy intrygująca „Tanna”), wyświetlono także wchodzącego właśnie do kin „Valeriana i miasto tysiąca planet” oraz „Frantza”.
Ale tradycyjne pokazy, głównie najnowszych filmów, były jedynie kroplą w morzu możliwości – festiwal otworzył chodzony maraton Friday Night Fever, w ramach którego pokazano m.in.”Gorączkę sobotniej nocy”; odbyły się dwa seanse plenerowe (z czego jeden z taśmy!), można też było zobaczyć „Franka” w ramach cyklu Secret Place Cinema, kultowe „Hardware” z kasety (oczywiście od ekipy VHS HELL), komedie Charliego Chaplina i Bustera Keatona wzbogacone o akompaniament tapera oraz dwie retransmisje zagranicznych spektakli teatralnych. A to nadal nie wszystko.
Starałem się skorzystać z Nic się tu nie dzieje w jak największym stopniu, kładąc nacisk głównie na same nowe filmy, dlatego ze względów czasowych nie pojawiłem się na licznych warsztatach, spotkaniach z aktorami (Andrzejem Zielińskim po pokazie „Volty” oraz Magdaleną Boczarską po „Sztuce kochania”), zwiedzaniu kin od kuchni oraz cyklu Horrory w Zamczysku (w ramach którego odbyły się seanse znakomitych „Bone Tomahawk” i „Lamentu”). A i tak mam wrażenie, że przez te pięć dni zaznałem wielu kinowych rozkoszy.
Z filmów wartych uwagi zobaczyłem, poza już wcześniej wzmiankowanymi, „Dredda”, który mimo klapy finansowej, jaką poniósł w roku premiery, okazał się świetnym kinem rozrywkowym, „Miasto cienia”, które urzekło mnie szczególnie scenografią, „Szczękościsk” (po którym odbyło się spotkanie ze Zwierzem popkulturalnym, zostawiające mnie z pytaniem, po co właściwie wydarzenie to w tej formie miało w ogóle miejsce) utwierdzające mnie w przekonaniu, że Kordian Kądziela to znakomity twórca; cudownie złe „Hardware” i „Creepozoids” od VHS Hell, ciesząc się, że tym razem nie postawiono na improwizującego na żywo dialogi lektora, oraz dwa filmy nieme z muzyką na żywo – „Lokator” Hitchcocka, do którego zagrała Trelotechnika, i ” Mocny człowiek” Henryka Szaro, podczas którego zagrała i zaśpiewała Katarzyna Łopata z zespołem.
Trelotechnika zaproponowała brzmienia bardziej syntetyczne – dominowały programowane pętle perkusyjne, z bardzo basową i wyraźną stopą, co nijak miało się do nakręconego jeszcze w latach 20. filmu, jednak zespołowi udało się wytworzyć specyficzny klimat grozy, który sam „Lokator” chciał uzyskać. Dynamiczny akompaniament uwypuklił niestety problem dzieła Hitchcocka, leniwy i jeszcze dość niezdarny montaż, a cezury, na jakie pozwalał sobie zespół między scenami, z kolei odzierały całość z płynności i spójności.
W mym odczuciu w ogólnym rozrachunku lepiej poradziła sobie Katarzyna Łopata, której zespół podszedł do „Mocnego człowieka” mniej współcześnie, ale jednocześnie bardziej abstrakcyjnie. Perkusja przez większość czasu oferowała wyłącznie stukoty i puknięcia, jedynie momentami wchodząc w klasyczną rytmikę. Ciekawym zabiegiem było wprowadzenie wokalu, którego raczej nikt się nie spodziewa przy niemym filmie. Łopata ze swoją wokalizą towarzyszyła wielu scenom, stanowiąc jedynie dodatek do instrumentaliów. Jednakże w tym przypadku doskwierało mi słabsze zgranie się z obrazem; zespół tworząc swoją kompozycję mniejszą wagę niźli Trelotechnika przyłożył do odzwierciedlenia czy ubogacenia konkretnych scen. Mimo wszystko oba podejścia przypadły mi do gustu i wybrania się na występy akurat tych bandów (grały również Pustki oraz Semi-Invented Duo) zdecydowanie nie żałuję. Który z filmów był lepszy, trudno mi stwierdzić. Ale oba z pewnością zobaczyć warto. Najlepiej z muzyką na żywo.
Poznański festiwal w tym roku przyłożył się do promocji – charakterystyczne plakaty spotkać można było w wielu miejscach, informacje na temat imprezy pojawiły się na długo przed, a katalogi i naklejki (w przeróżnych wariantach) dostępne były wszędzie. Mimo to wydaje mi się, że frekwencja dopisała w stopniu umiarkowanym; na wielu pokazach przeważały puste fotele i, choć w żadnym wypadku nie można mówić o klapie, organizatorzy z pewnością liczyli na większe zainteresowanie. Zwłaszcza, że program był naprawdę rewelacyjny. Dlatego zalecam wszystkim zarezerwować te kilka dni w przyszłe wakacje właśnie na Nic się tu nie dzieje. Warto. I może tym razem nie będzie kolidować z Nowymi Horyzontami.
więcej zdjęć mojego autorstwa znajdziecie TUTAJ.