Kto czytał Szekspira i pamięta z „Makbeta” więcej niż tylko „słowa, słowa, słowa”, ten być może podziękuje polskiemu dystrybutorowi, który pozwolił sobie na ograniczenie przydomka głównej bohaterki do inicjału, unikając w ten sposób sugestii, o czym film będzie traktował. Tymczasem jest to adaptacja XIX-wiecznego opowiadania Nikołaja Leskowa „Powiatowa Lady Makbet”, po które już sięgał w swej młodości sam Andrzej Wajda. W wersji debiutującego Williama Oldroyda akcja została przeniesiona do Anglii, fabuła okrojona, a sam temat nieco przekształcony.
Główną bohaterkę (znakomita Florence Pugh) poznajemy, gdy ta zostaje poślubiona z dużo starszym możnowładcą. Choć scena jest bardzo krótka, a protagonistka nie wypowiada w niej ani jednego słowa – dostrzegamy, że sytuacja jej nie odpowiada. W tej i kilku kolejnych sekwencjach zobaczymy jej skrępowanie, zażenowanie i irytację. W pełni uzasadnione – nowy mąż i teść traktują młodziutką dziewczynę w podobny sposób jak czarnoskórą służbę, na każdym kroku przypominając jej o obowiązkach ciążących na żonie. Uciemiężona i nieszczęśliwa, gdy zostanie sama w posiadłości, nie będzie potrafiła pohamować chęci zażycia wolności. I miłości. Za wszelką cenę.
Spodziewałem się po filmie Oldroyda wpisującego się w tendencje ostatnich lat manifestu feministycznego. Opowieści o kobiecie silnej i walczącej o swoją niezależność, zdeterminowanej i niezachwianej. W zasadzie to właśnie otrzymałem, tyle tylko, że feministki z tego konkretnego portretu raczej nie będą zadowolone. Jeszcze przed seansem zastanawiałem się, czy hasło z ulotki („Kobieta uwięziona w sztywnym gorsecie obyczajów to niebezpieczna kobieta”) świadomie powołuje się na ostatni przebój Patryka Vegi. Zabieg to zdecydowanie nieświadomy, bowiem fani tamtego filmu zdecydowanie nie mają czego tu szukać, ale samo hasło jest jak najbardziej trafne – ta postać jest groźna, a przy tym fascynująca. W przeciwieństwie do papierowych figur z „Pitbulla”.
Katherine poza hipnotyzującą urodą (znacząco zmieniającą się wraz z biegiem wydarzeń) uwodzi tajemniczością, nieodgadnionym charakterem, skrytym gdzieś za nieprzeniknionym spojrzeniem. Jej przemiana z niepokornej, ale nieco zahukanej dziewczynki, w bezwzględną i zimną kobietę prawdziwie porywa. Zwłaszcza, że ukazane to nam zostaje w równie chłodny i ascetyczny sposób; brak tu melodramatycznego zacięcia, przydługawych dialogów i momentów chwytających za serce. Zdecydowanie więcej mówi nam cisza oraz silnie estetyzujące i przydające treści kadrowanie. Wszystko to zniewala i mocno trzyma w ryzach, aż do odrobinę niewiarygodnego, przez co rozczarowującego, finału.
„Lady M.” to bardzo mroczny i frapujący dramat, ukazujący kobietę jako silną, ale też przebiegłą; samowystarczalną, ale zabiegającą o miłość; piękną i powabną, ale skrywającą w sobie nieokreślony mrok. Dopracowane w najmniejszym szczególe, stawiające na plastyczne światło zdjęcia Ariego Wegnera urzekają swym pięknem, a historia wciąga. Debiut Williama Oldroyda zapowiada znakomitą karierę filmową tego wprawionego dotąd w sztukach teatralnych reżysera. I zachęca do odświeżenia sobie Szekspira oraz zapoznania się z opowiadaniem Leskowa.
Film obejrzany dzięki uprzejmości Kina Pałacowego w Poznaniu.