Ukazanie podziałów klasowych Wielkiej Brytanii, z londyńskim slangiem working classu oraz przesadnym snobizmem posh society na czele, był kluczem do sukcesu ,,Kingsmana: Tajnych służb”. Pastiszowa gra z kinem szpiegowskim (z serią o Jamesie Bondzie na czele) świetnie współgrała z wręcz barokową oprawą wizualną naszprycowaną dodatkowo efektami specjalnymi. Dodajmy do tego odjechaną fabułę i sepleniącego Samuela L. Jacksona, i dostajemy przepis na box-office’owy sukces. Matthew Vaughn poszedł za ciosem kręcąc ,,Kingsman: Złoty Krąg”. Mógł pójść bezpieczną ścieżką i nakręcić drugą część starając się zachować przy tym ducha jedynki. Wybrał jednak trasę bardziej wyboistą, dorzucając więcej bohaterów, wybuchów i wątków.
Nie wyszło mu to na dobre, bo ta bombastyczna mieszanka nie składa się na spójną i wciągającą opowieść. Zacznijmy jednak od początku, bo jest to początek naprawdę efektowny. Zgodnie z Hitchcockowskimi prawidłami Vaughn zaczyna od trzęsienia ziemi: dochodzi do zamachu na organizację Kingsman, zaś jedynymi ocalałymi są Eggsy (Taron Eggerton) oraz jego szef Merlin (świetny Mark Strong). Za atakiem stoi tytułowa organizacja Złoty Krąg, za sterami której stoi słodko uśmiechnięta Poppy (Julianne Moore). Poznajemy ją, gdy wrzuca swojego pracownika do wielkiej maszynki do mielenia mięsa, i przyrządza z niego hamburgera. Protagonista udaje się do Stanów Zjednoczonych, by tam znaleźć wsparcie u bliźniaczej organizacji Statesman, i uratować świat przed zakusami antagonistki. Jest to dopiero początek frenetycznej podróży pomiędzy zdecydowanie zbyt mnogimi wątkami, postaciami i lokacjami. By opowiedzieć to wszystko Vaughn potrzebuje niemal 150 minut, co jest zdecydowanie zbyt długim metrażem na tego typu film.
Najbardziej fałszywym ruchem było zapewne przeniesienie akcji do USA. W ten sposób obraz traci amunicję na żarty ze stereotypowej brytyjskości, ograniczając się w ten sposób do running joke’ów w stylu Eltona Johna wykrzykującego ,,fuck you, bitch” pod adresem Julianne Moore. Chcąc utrzymać wysokie tempo Vaughn pociąga stylistyczną przesadę znaną z jedynki do ekstremum. O ile jednak w pierwszej części ten kicz miał w sobie sporo szczerości i autentyczności, o tyle tutaj wydaje się skalkulowaną podróbką. Choć perfekcyjnie wyreżyserowane sceny akcji mogą imponować, parę z nich wydaje się wstawiona mocno na siłę (zwłaszcza jedna z walk w pubie, która wybucha z zupełnie niewiadomego powodu). Poczucie powtórki potęgowało jeszcze użycie muzyki. W duchu ,,Strażników Galaktyki” czy tegorocznego ,,Baby Drivera”, Vaughn okrasza każdą rozróbę kontrapunktowymi szlagierami. Choć działa to w wielu wypadkach (zwłaszcza w genialnej scenie, w której Mark Strong śpiewa ,,Take me home, Country Roads” ), częstokroć nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest to mocno efekciarski zabieg.
Natłok bohaterów sprawił, że utracili oni na swojej wyrazistości: Juliane Moore nie udaje się zastąpić bezczelności i dezynwoltury Jacksona, Channing Tatum oraz Halle Berry pojawiają się w paru scenach, lecz naprawdę nie potrafię od paru dni dojść, jaka była ich rola w tym filmie. ,,Złoty Krąg” to przysłowiowy kolos na glinianych nogach, który pozbawiony fundamentu, czyli porządnie napisanej historii, stara się zamydlić widzowi oczy nadmiarem gwiazd i wybuchów.
Ocena: 5/10