Poznanie tożsamości tytułowej nieznajomej dziewczyny jest w nowym filmie braci Dardenne sprawą drugorzędną. Choć spędza sen z powiek głównej bohaterce, poczuwającej się do współodpowiedzialności za jej śmierć, dla widza nie będzie specjalną atrakcją. Co więc nią będzie?
Jenny Davin to młoda lekarka, obdarzona nietypową urodą i masą obowiązków. Praca wypełnia jej całe dnie, doprowadzając nawet do sytuacji, że ta w swoim gabinecie zaczyna sypiać. Nie przyjdzie nam jednak oglądać zmęczenia na jej twarzy; nie dotrzemy do momentu, gdy nadmiar zobowiązań zacznie ją przytłaczać. Nie jest też powiedziane, że tak się nie stanie – po prostu nasza uwaga spoczywa gdzie indziej. Zdecydowanie bliżej pacjentów.
Stanowiąca swego rodzaju trzon całości intryga kryminalna stoi na bardzo lichych nogach i gdy z początku może jeszcze angażować, to czym bliżej końca, tym bardziej przypomina dowolny odcinek Scooby’ego-doo, by wszystko zakończyć fatalnym, nie potrafiącym w żaden sposób zaangażować, a przede wszystkim zamknąć całości opowieści, finałem.
Dardenne’owie zdecydowanie swobodniej czują się pośród codziennych spraw, prozaicznych sytuacji, gdzieś pomiędzy piciem herbaty a jedzeniem kanapek z serem, mierzeniem tętna a robieniem zastrzyku – te sceny urzekają swoją bezpretensjonalnością, impresją dnia codziennego i oszczędnym portretem lokalnej społeczności. Jednak, gdy bohaterka po raz dziesiąty sięgnie po telefon, by odebrać zgłoszenie o chorym pacjencie, i to potrafi zmęczyć.
„Nieznajoma dziewczyna” ma wiele uroczych czy zajmujących momentów, tyle że nazbyt powolna narracja i brak jasno określonego celu, do którego miałaby zmierzać całość, przekreśla go jako udany obraz – czy to kryminalny, czy obyczajowy. Niestety na nic się zdaje znakomita kreacja Adèle Haenel (nagrodzonej Cezarem za wyborne „Les combattants”) oraz nienachalne, iście dokumentalne zdjęcia Alaina Marcoena.
Podczas seansu przeszło mi przez myśl, że najnowszy film Dardenne’ów to takie ulepszone, nadające się do oglądania „Na dobre i na złe”. I choć tego rodzaju porównanie samo w sobie raczej nie za dobrze świadczy o filmie (albo o moich skojarzeniach), to muszę przyznać, że gdyby tę opowieść przekuć na serial, nieco podkręcając jego tempo i pozbawiając banalnego wątku kryminalnego, z chęcią zasiadałbym co niedzielę przed telewizorem, by przekonać się kogo tym razem odwiedziła troskliwa pani doktor.
Maciej Karwowski