Satyra na Hollywood? Film noir? Nostalgiczny melodramat? “Bulwar zachodzącego słońca” był jednym z pierwszych tak niejednoznacznych pod względem gatunkowym filmów. Z jednej strony romans scenarzystów, z innej tajemniczy pogrzeb szympansa. W 1950 roku to było na tyle dużo, że wielce wtedy ceniony Billy Wilder “wciskał kit” producentowi odnośnie tego o czym film jest naprawdę. W czasach, gdy kino amerykańskie miało najlepszy okres ze sobą (komedie Franka Capry czy legendarne horrory lat 30.) Wilder zrobił film wykraczający poza reguły. Jego kino zostało uznane przez jednych za zbyt podprogowy atak na Hollywoodzką strukturę, zaś przez innych, tak najzwyczajniej, za arcydzieło. Druga łatka utrzymała się do dnia dzisiejszego.
Dzięki cyklowi Agnieszki Graff w Warszawskim Nowym Teatrze, 30 maja mogłem obejrzeć “Bulwar…” na dużym ekranie. W czasach gdy o niespełnieniu artystów opowiada się tak często (ostatnio “Birdman”, kiedyś “Osiem i pół”) ciekawie było zobaczyć jak Wilder podszedł do takiej historii. Właśnie to zapowiada nam początek filmu. Młody scenarzysta bez weny (i co dla niego ważniejsze – bez pieniędzy) zaczyna ukrywać się przed wierzycielami, którzy chcą odebrać samochód na poczet jego długów. Schronienie znajduje przypadkowo na ulicy 10086 Sunset Boulevard. Dom wydaje się być opuszczony (coś a’la “ghost house”). Pomyłka! Mieszka tam stara, kiedyś bardzo znana gwiazda kina niemego: ekscentryczna i narcystyczna Norma Desmond. W roli głównej William Holden, lecz postać Normy zapewne by stwierdziła, że to ona była w roli głównej a Holden był tylko narratorem.
“Ja jestem wielka, to kino zrobiło się małe” – mówi Norma Desmond ustami Glorii Swanson. Kilkanaście minut później bohater wspomina o figurach woskowych, którymi protagonistka się co jakiś czas otacza: gwiazdy starego kina, które przychodzą do niej na partię brydża, papieroska i łyk dobrego alkoholu. Pośród aktorów ujrzymy samego Bustera Keatona, podczas gdy przez cały film na drugim planie jako najbliższego służącego pani Desmond zobaczymy Ericha Von Stroheima. Kiedyś wielkiego reżysera (“Chciwość”), który zresztą z Glorią Swanson współpracował. Wilder zadbał, by film był wyjątkowo oryginalny. Gdy nie dało się zrobić ujęcia z pod wody, to użyto lustra by pokazać trupa… bo właśnie: od początku wiemy że główny bohater nie żyje. Narracja trupa można powiedzieć.
Przy całym skupieniu na scenariuszu, nie pozostawiono strony wizualnej bez maestrii. Zdjęcia, pełne były różnych planów i zaburzonych perspektyw, w tym kultowe już ujęcie na Normę i jej ręce w finale filmu. Dodajmy skupiającą uwagę widza na wydarzeniach muzykę oraz imponującą scenografię, w tym z jednej strony pięknie zainscenizowany od środka dom pani Desmond, a z drugiej strony przerażający od zewnątrz. Legendarne sentencje, intrygujący koncept oraz porywające relacje między postaciami. I aktorstwo! Impresjonistyczne, ale jak bardzo przejmujące. Co zresztą tłumaczy Norma zdaniem: “Nam niepotrzebne były słowa. Mieliśmy twarze.” Pani Desmond jednakże bała się światła. Bała się “że jej przypomni, że jej czas przeminął”. Bohaterka samą ostatnią sceną wpisała się do najbardziej ikonicznych (pasuje tu takie angielskie słówko “cinematic) finałów w historii kina. Tak, jakby wiedziała, że jest filmową bohaterką, która zdecydowała jak nigdy nie przeminąć. Gdyż “Bulwar Zachodzącego Słońca” nie zostanie zapomniany nigdy.
Ocena: 10/10
Panie Jakubie, nie chciałbym się czepiać niepotrzebnych szczegółów, lecz… wyrażenie „z pod” jest oficjalnie uważane za niepoprawne od roku 1936. Jeżeli chodzi o ogólną konstrukcję – jest nieźle. Warto tylko pamiętać o redakcji, przecinkach etc. Oczywiście proszę nie przyjmować mojego wypominania zbyt emocjonalnie, to przecież konstruktywna krytyka kolegi, który liczy, że będzie Pan wielkim reżyserem! Dobra robota, kłaniam się nizzzko.
Panie Pawle, dziękuję za uwagi. Jako osoba odpowiedzialna za korektę w dziale filmowym z pewnością powinienem te błędy wyłapać. Będziemy z Kubą nad tymi kwestiami pracować 🙂
Olek Młyński