Najnowszy projekt Darrena Aronofsky’ego od momentu premiery na festiwalu w Wenecji wzbudza nie lada zamieszanie pośród krytyków, którzy próbują ugryźć ,,Mother!” z każdej strony. Trzeba przyznać, że jest to obraz łatwy do zaatakowania w recenzji. W swej odwadze reżyser ,,Czarnego łabędzia” często popada w kicz, a zawierane przez niego metafory mają w sobie niewiele enigmatyczności tak znamiennej choćby dla jego debiutanckiego ,,Pi”. Stojąca na pograniczu arthouse’u i kina gatunkowego ,,Mother!” może wywołać u widza dezorientację. Czy jest to kameralny horror, tak chętnie porównywany przez recenzentów do ,,Dziecka Rosemary”? A może groteskowa komedia wyciągnięta gdzieś z szuflady z nieopublikowanymi dziełami Sławomira Mrożka? Amerykanin stworzył obraz w pełni autorski, i w wielu scenach niesamowicie odjechany. Łatwo go zbyć, i przekreślić jako pretensjonalny bohomaz, jednak moim zdaniem Aronofsky za swoją odwagę zasługuje na dawkę cierpliwości.
Pierwszy akt faktycznie można porównać do twórczości Polańskiego, ale w mojej opinii przede wszystkim do jednego z najpóźniejszych obrazów polskiego artysty, czyli ,,Rzezi”. Do domu, w którym mieszkają poeta (Javier Bardem) oraz jego, dużo młodsza, żona (Jennifer Lawrence) przybywa człowiek, który początkowo podaje się za chirurga zaczynającego pracę w niedalekiej placówce (Ed Harris). Pani domu podchodzi do gościa z nieufnością, jednak jej mąż z miejsca oferuje mu gościnę i nocleg. Sytuacja staje się jeszcze bardziej napięta, gdy o poranku przybywa żona intruza (Michelle Pfeiffer). Naruszenie intymności, czy wręcz obdarcie z niej, protagonistki z czasem nabiera niemal groteskowo-perwersyjnego wymiaru. Intruzi, tak jak we wspomnianej ,,Rzezi”, nie chcą opuścić domostwa, i doprowadzają kobietę do paranoi. We wszystkim nie pomaga jej mąż: okazuje się, że rzekomy chirurg jest tak naprawdę fanem jego twórczości, i chciał z nim spędzić ostatnie chwile przed śmiercią.
,,Mother!” kojarzyła mi się miejscami ze ,,Stylistką” Assayasa, czyli dziełem w którym odpustowa metafizyka przeplatana była z próbą stworzenia wciągającej intrygi kryminalnej. Jednak, o ile twórca ,,Sils Marii” zagubił się gdzieś pomiędzy rozmawianiem przez iPhone’a, a rozmawianiem z duchami, Amerykanin od początku do końca wie, jak ze swojej układanki stworzyć historię, która aż prosi się o wiele interpretacji. Najbezpieczniej jednak chyba będzie czytać ten film jako… parabolę przypowieści o biblijnym stworzeniu świata.
Brzmi pretensjonalnie? Zapewne tak, niemniej jestem w stanie to odpuścić reżyserowi ,,Zapaśnika”, ponieważ ,,Mother!” stanowi imponujący tour de force jego wyobraźni. Dzięki swojej bezkompromisowości ten obraz zapada w pamięć, jak przystało na film Aronofsky’ego. Jest w nim wiele sekwencji, które nie tylko imponują reżyserskim kunsztem inscenizacyjnym, ale także tempem, w którym np. intymna kolacja przeradza się niepostrzeżenie w rozbuchaną do granic możliwości czarną mszę. Brutalność, naturalizm i szaleństwo buzują w filmowym kotle Amerykanina, który tylko miesza w nim wielką chochlą, i dorzuca coraz więcej składników. Można to danie odrzucić, ale nie można mu odmówić wizji, które rozmachem mogą kojarzyć się chyba tylko z ,,Satiriconem” Felliniego.
Ocena: 8/10