Co mogą zrobić dwie przyjaciółki, gdy przypadkiem odkryją, że ich faceci, mimo wszelkich deklaracji, nie dochowali wobec nich wierności? Popłaczą przy akompaniamencie alkoholu i, wśród kolejnych wyrzutów słanych wobec wszystkich mężczyzn, wpadną na niebanalny pomysł – by założyć firmę oferującą kobietom możliwość weryfikacji lojalności ich partnerów. Gdy jedna zajmie się ekspansywnym flirtowaniem, druga z ukrycia będzie to uwieczniać. Koncepcja banalna, a cel do osiągnięcia – prosty. Problem pojawi się dopiero, gdy jeden z testowanych mężczyzn wyda się podejrzanie wierny. I szczególnie interesujący.
Ryszard Zatorski ewidentnie próbuje objąć tron w królestwie polskiej komedii romantycznej – ma już na swoim koncie kilka bardziej lub mniej udanych filmów tego typu, w tym „Dzień dobry, kocham cię!” z 2014 roku. Teraz powraca z opartymi na książce Iwony Koniecznej oraz Marcina Popowskiego „Poradami na zdrady”. I po raz kolejny raczy nas produkcją standardową, schematyczną, pozbawioną wszelkich ambicji, ale tym razem wyjątkowo przyjemną i miłą w odbiorze.
Kalina (Magdalena Lamparska) i Fretka (Anna Dereszowska) to wyjątkowo zgrany duet. Mimo iż rys postaci nie wybiega tu poza standardy kina tego rodzaju, to więcej niż zadowalające kreacje aktorskie i ich wzajemna chemia pozwalają nie zazgrzytać zębami ani razu, a do tego, wbrew schematyzmowi całości, kibicować obu kobietom w ich staraniach. Chociaż twist związany z głównym wątkiem jest aż nazbyt oczywisty, a obowiązkowa dramatyczna scena w drugim dość wymuszona i zbędna, to gwarantuję, że seans z tym filmem będzie dla Was mile spędzonym czasem.
Obiekt westchnień żeńskiej części widowni, Mikołaj Roznerski, to w przeciwieństwie do Aleksego Komorskiego z poprzedniego filmu Zatorskiego, nie tylko przystojniak o boskim ciele i uwodzicielskim uśmiechu, ale również całkiem dobrze radzący sobie aktor. W „Poradach na zdrady” co prawda jego rola do pewnego momentu ogranicza się do „bycia ideałem”, ale wychodzi mu to zdecydowanie lepiej niż w fatalnie zrealizowanej reklamie jednej z sieci kin. Do tego Krzysztof Czeczot skutecznie rehabilituje się po „Pitbullu”, Weronika Rosati lśni, a Tomasz Karolak…
Cały wątek tego ostatniego jest dołożony do filmu ewidentnie na doczepkę, bowiem fabularnie jest na tyle nieistotny, że jego „zakończenie” twórcy wrzucili już po wymownym napisie „koniec” (zastanawia mnie w ogóle sens umieszczania takich napisów w filmach. Wyraża jakby zwątpienie autorów w umiejętność rozumienia przez widza zasad tworzenia opowieści), a jedyną jego funkcją jest utwierdzenie nas w przekonaniu, iż oglądamy komedię. Nie jest to konieczne, bowiem humor w pozostałych wątkach również występuje i reprezentuje bardzo przyzwoity poziom. Inaczej sprawa ma się z placementami.
Polskie kino, odkąd odkryło możliwość lokowania produktów, zdecydowanie nie potrafi sobie poradzić z odpowiednim ich wtapianiem w świat przedstawiony. „Dzień dobry, kocham cię!” (czy legendarny pod tym względem „Złoty środek”) ustanowiło w zasadzie kanon tego, jak nie powinno się wykonywać krypto-reklamy. Tym razem jest jeszcze gorzej – z komedii tej dowiemy się, jakie buty najlepiej nadadzą się na ślub, jakie niesamowite funkcje posiada nowy model samochodu, w którym klubie warto spędzić piątkowy wieczór, jaką taksówką z niego wrócić oraz które parówki są na tyle smaczne, że bohaterka nie oprze się, by ich nie dołożyć do sałatki wegetariańskiej.
Podobny przesyt cechuje ścieżkę dźwiękową – i tu znów należałoby się odnieść do poprzedniego filmu Zatorskiego, bowiem powtórzył on swój błąd. Chcąc przypodobać się jak najszerszej widowni, po raz kolejny sięgnął po największe radiowe przeboje ostatnich miesięcy i poprzetykał nimi wszystkie sceny, niekoniecznie dbając o odpowiednie uzasadnienie ich zastosowania. Najbardziej pokrzywdzony został w tej sytuacji „Malinowy chruśniak” Darii Zawiałow, który posłużył jako tło dla… 30-sekundowej sekwencji jazdy na rowerze. Jak traktować też to, że w jednym filmie pojawiają się obok siebie piosenki Sii i Sarsy, oceńcie sami. Promujący utwór Ani Dąbrowskiej usłyszymy, rzecz jasna, dopiero na napisach.
„Porady na zdrady” to niczym niewyróżniająca się produkcyjka, idealna na randkę czy inne niezobowiązujące spotkanie damsko-męskie. To urocza komedyjka z przyjemnymi, bezpretensjonalnymi wątkami romantycznymi. W nikim nie wywoła raczej silniejszych emocji, ale pozwoli miło spędzić czas i odreagować po „PolandJi” czy innej przykrej sytuacji, jaka Was ostatnio spotkała.
Zobacz film w Cinema City.
Czeczot jak dla mnie zagrał świetnie 🙂 Na Roznerskiego bardzo miło się patrzy a całość generalnie wyszła jak to komedia romantyczna- lekka i przyjemna do obejrzenia 😉