Jakiś niewątpliwy urok tkwił w emitowanym w Polsce w latach 90. serialu o piątce (a z czasem szóstce) nastolatków broniących Ziemię przed złowrogą Ritą Repulsą i jej pomagierami. Mimo iż każdy odcinek przedstawiał w gruncie rzeczy bardzo podobny wariant identycznego schematu, to przyciągał przed ekrany tłumy dzieci i potrafił prawdziwie emocjonować. Choć w Polsce kolejne po Morphin Power serie nie cieszyły się już taką popularnością, to na świecie do dziś moda na Wojowników Mocy trwa (obecnie w Stanach wyświetlany jest 24. sezon). Prędzej czy później musiało to zaowocować stworzeniem pełnometrażowego filmu. Kolejnym, po próbach z ’95 i ’97, lecz tym razem posiadającym wysoki budżet i miano hollywodzkiego. Gdy w końcu zabrano się za jego realizację, wiele osób zadało sobie pytanie, czy da się w ogóle przekształcić ten oparty na prostej powtarzalności serial w pasjonującą superprodukcję? Otóż, okazuje się, że tak. Tyle, że „Power Rangers” nią nie jest.
Na poziomie ciągłego odtwarzania tych samych zabiegów fabularnych serial o Rangerach od zawsze bardzo przypominał przygody Scooby’ego-Doo – w obu zwykle zmieniał się jedynie przeciwnik i dające się streścić w jednym zdaniu tło fabularne. Blockbuster Deana Israelite’a rzuca nowe światło na rebootowaną markę, jak to miało miejsce w przypadku psa-detektywa i aktorskiego filmu „Strachy i patałachy”. Było tam nam dane poznać początki grupy z Mystery Machine – bardzo zgrabnie dopisano brakujące dotąd tło dla każdej z postaci, przedstawiono sposób, w jaki wszyscy się poznali i nadano znanym wcześniej motywom więcej sensu. W przypadku Wojowników w spandexie również ujrzymy początki grupy – warunki jej zawiązania i pierwsze perypetie. Scenarzysta John Gatins sporo czasu poświęcił próbie wiarygodnego zbudowania każdej z postaci, w tym również Zordona i Rity, czyniąc z potencjalnego widowiska bardziej film o postaciach, niźli walce dobra ze złem. Tyle, że wykonane to zostało w sposób przywodzący na myśl ostatnią „Fantastyczną czwórkę”.
Jeśli zamierzacie wybrać się na „Power Rangers” po to, by zobaczyć wielkie naparzające się roboty, to możecie przyjść jedynie na ostatnie pół godziny, bowiem przez wcześniejsze półtorej bohaterowie ani razu nie przywdzieją swych pancerzy i nie stoczą walki nawet z pionkowatymi kitowcami. Trzy czwarte seansu wypełnia, niczym u Josha Tranka, naiwna próba kreślenia portretów postaci, która w tym przypadku za myśl przewodnią obiera poszukiwanie własnej tożsamości wyoutsideowanych nastolatków. Sama koncepcja miałaby rację bytu, gdyby postaciom nadano rzeczywiste charaktery i podsunięto lepsze dialogi, czego tutaj niestety próżno szukać. Każdy obiecujący pomysł twórcy z jakiegoś powodu szybko gaszą, nad wyraz często przygniatając je okropnie wytartymi schematami. Na szczęście ostateczna walka następuje w sposób mniej wymuszony niźli w „Fantastycznej czwórce”, a przede wszystkim zdecydowanie lepiej się prezentuje. Aczkolwiek o wywołaniu u widza zaangażowania mowy raczej nie ma. Szczególnie, że wszystkiemu przyświeca banalny, podany z subtelnością Kołcza Majka, morał o wartości pracy zespołowej.
O tym, do jakiego widza skierowany jest ten film, najlepiej świadczyć może pierwsza rozgrywająca się we współczesności scena, w której to jeden z przyszłych Wojowników zostaje uświadomiony przez kolegę, że krowa, którą próbował wydoić, jest tak naprawdę bykiem. Żartów na tym poziomie już więcej na szczęście nie uświadczymy, ale dojrzałość całości utrzyma się właśnie na tym szczeblu. Dubbing, którego w dystrybucji nie mogło w tym przypadku zabraknąć (chociaż po „Loganie” powątpiewam, czy świadczy to jeszcze o grupie docelowej) wypada o dziwo całkiem przekonywająco – zgraniem z ruchem ust, jak i samymi dialogami. Choć nie jestem przekonany, czy młodzież używa znanego mi z „Bejbi blues” określenia „jaram się w opór”, ale stawiam, że odpowiadający za tłumaczenie Jan Stanisławski swoją wiedzę czerpał nie tylko z filmów Kasi Rosłaniec. Co ciekawe, w dwóch scenach, w których postaci sięgną po nieokreślony język starożytny, usłyszymy głos lektora. Napisy zdecydowanie nie były mile widziane.
Jak można z wyżej wypisanych spostrzeżeń stwierdzić, hollywoodzkie „Power Rangers” jest produktem przeznaczonym przede wszystkim dla dzieci, niepotrafiącym zaspokoić nostalgicznych potrzeb starszej części widowni. Może i pancerze czy zordy stanowią udane połączenie nowoczesnego designu z wyglądem pierwowzorów, ale te, jak wspominałem, zobaczymy przecież na bardzo krótki czas i to w sekwencjach silnie inspirowanych widowiskami ze stajni Marvela czy „Transformersami” Michaela Baya (swoją drogą Megazord podczas seansu nieco mi przypominał Optimusa Prime’a). Charakterystycznym motywem muzycznym też nie dane nam będzie się nacieszyć – pojawia się on na jakieś dziesięć sekund, jakby chcąc jedynie zapewnić, jaki film oglądamy. Jako, że wygląd Centrum dowodzenia, Zordona, Rity, kitowców czy Alphy 5 zostały całkowicie odmienione (zwłaszcza ten ostatni jest co najmniej paskudny), transformacja przebiega w zupełnie inny sposób, a choćby surogatów Mięśniaka i Czachy nie uświadczymy, twór Israelite’a uznać należy za może i sam w sobie nie najgorszy, ale dla fanów pierwowzoru – wielce rozczarowujący.
„Power Rangers” to fachowo zrealizowany produkt dostosowany do najmłodszego widza. Złożony został, niczym Megazord, z wielu elementów, które widzieliśmy w niedawnych hitach, dążąc w ten sposób do zdobycia uznania szerokiej publiki, samemu potrafiąc z siebie wykrzesać jedynie kilka obiecujących, ale szybko porzuconych koncepcji. To nieszkodliwe, ale i nieangażujące kino, do którego oglądania zdecydowanie łatwiej będzie się przyznać niż do serialowego „Dino Super Charge”. Ale wiedzcie, że to w tym filmie, a nie w tasiemcowym serialu, wielki robot po wygranej bitwie zręcznie zakręci tyłkiem.
Zobacz film w Cinema City: