W bardzo konserwatywnym i niesamowicie powtarzalnym światku filmów wojennych naprawdę nieczęsto zdarza się film opowiadający o temacie w inny sposób, skupiający się na innych aspektach wojny czy robiący niewielką rewolucję w branży. Zrobił to niewątpliwie „Full Metal Jacket” swoją pierwszą połową, ukazując nam upadek jednostki jeszcze w obozie treningowym, zrobił Coppola tworząc z wojny w „Czasie Apokalipsy” metaforyczną podróż przez piekło, zrobiła w końcu „Cienka czerwona linia”, gdzie poetyckie monologi wewnętrzne mówiły więcej niż niejedno batalistyczne starcie. Nolan swoją „Dunkierką” niestety nie wpisał się do księgi reformatorów kina wojennego. Jego film, choć bardzo dobry, cierpi na te same problemy co większość filmów z gatunku nie oferując wiele w kwestii popchnięcia go dalej.
Nie znaczy to jednak, że film Nolana jest specjalnie wtórny, absolutnie nie. Oczywiście, brytyjski reżyser włożył w niego całe swoje autorskie serducho, obraz kipi aż od ciekawych zabiegów realizacyjnych i formalnych. Rozłożona na trzy przeplatające się linie czasowe „Dunkierka” jest istotnie popisem technicznego kunsztu Nolana. Wspaniałe kadry, efekty komputerowe dopieszczone tak bardzo, że aż niewidoczne czy dźwięk, który nie opuszcza nas od pierwszej do ostatniej sceny. Genialny w końcu ambient od Hansa Zimmera, który po latach kopiowania samego siebie napisał głośną i bardzo skromną ścieżkę dźwiękową idealnie wkomponowaną w film.
A w tym wszystkim, w tym technicznym wypieszczeniu i głośnych, nieodpuszczających nawet na chwilę kolejnych hukach są nasi bohaterowie. Porozumiewający się ze sobą niemalże bez słów żołnierze, cała masa wręcz zalewających ekran Anglików, wśród których nie da się wyróżnić wcale głównego bohatera. Brak też jakiegokolwiek wprowadzenia, nie wiemy do końca kim są, obserwujemy ich tylko tu i teraz, nie wiedząc nic o ich przeszłości, a o sile charakteru dowiadując się jedynie podczas bardziej kryzysowych sytuacji. To kolejny ciekawy zabieg ze strony Nolana. Bohater zbiorowy niemalże całkowicie znieczula nas na osobiste tragedie i każe zwrócić uwagę ku tragedii ogółu, ku tragedii 400 tys żołnierzy, którzy utknęli na plaży bez możliwości powrotu do domu. Desperackiego powrotu, bo choć walcząc przeciwko wspólnemu wrogowi, większość z nich zrobi wszystko by tylko zdobyć dla siebie ciepłe miejsce na statku płynącym do Anglii.
Przez niemalże cały film wróg jest niewidoczny, czujemy kule z jego pistoletu czy jego oddech na ramieniu, ale nigdy nie widzimy jego twarzy. Wróg spersonifikowany jest tu w postaci latających maszyn, w postaci bomb, torped i naboi z karabinu. Daje to niesamowite wrażenie obcości, jakby cierpienie zawarte w filmie nie pochodziło od żołnierzy czy ich przełożonych, ale z samego zła, bezkształtnego bytu czyhającego na naszych bohaterów. Zabieg niesamowity, który tylko pogłębia uczucie mistycyzmu, podbudowane nieustannie cykającym zegarem i samotnymi przeprawami przez niesamowicie szeroką plażę.
Nie zmienia to jednak faktu, że Nolan zbyt często wpada w gatunkowe pułapki. Nie potrafi opowiedzieć historii bez gloryfikacji, zadęcia i patosu, którymi co jakiś czas, kiedy zupełnie się nie spodziewamy, daje nam mocny cios w twarz. Dzieje się tak gdy syn marynarza wyszeptuje słowa większe niż on sam, dzieje się gdy pokonanych żołnierzy wita tłum wiwatujących Anglików otwierających każdemu piwo, dzieje się tak w końcu, gdy w jednej z finałowych scen bohater patrzy w kierunku zachodzącego słońca, w kierunku zachodzącej chwały europejskiej, która upada pod naciskiem niemieckiej siły. Po tak brawurowo przeprowadzonej akcji liczyłoby się jednak na bardziej przyzwoite zakończenie. Ale może to właśnie o to chodziło?
Ocena: 7/10