Tytułowi pasażerowie przemierzają przestrzeń kosmiczną w celu dotarcia na bliżej nieokreśloną planetę-kolonię, odruchowo nasuwającą skojarzenie z pixarowskim Axiomem. Powód opuszczenia Ziemi jest jednak w filmie Mortena Tylduma przemilczany, a miast rozpasanych uwygodnieniami konsumpcjonizmu grubasów, na pokładzie zobaczymy dwoje najseksowniejszych aktorów współczesnego Hollywoodu – Jennifer Lawrence oraz Chrisa Pratta. Wybudzeni z komór hibernacyjnych 90 lat za wcześnie, zostają oni skazani na swoje towarzystwo i perspektywę dokonania żywota w intergalaktycznym transporterze.
Pomysł wyjściowy jest niebywale intrygujący i pozwalający na rozwinięcie żagli w temacie, czy to godzenia się z losem, czy to nieprzerwanej walki o przetrwanie. Zwłaszcza, że tu, inaczej niż w błazeńskim „Marsjaninie” Ridleya Scotta, do czynienia mamy z dwójką bohaterów, co stwarza możliwości na dodatkowe skomplikowanie i uatrakcyjnienia historii. „Pasażerowie” tymczasem z nich nie korzystają, pozostając w bezpiecznych dokach amerykańskiego potraktowania kina. Psychologiczne nakreślenie postaci nie wydostaje się poza mielizny, czyniąc z protagonistów mało atrakcyjne figury w historii, której znacznie bliżej do standardowego romansu zdawkowo i jakby na siłę inkrustowanego elementami kina akcji, niźli kosmicznego survivalu.
Aktorzy, których wybór bezsprzecznie podyktowany został wyłącznie atrakcyjnością nazwisk i ciał, tworzą zadowalające kreacje, jednak uwadze widza ujść nie może całkowity brak chemii między obojgiem, niedający w połączeniu z lichym scenariuszem jakichkolwiek możliwości zaangażowania się w historię. Ogląda się to co prawda przyjemnie, ale trudno nie odnieść wrażenia, że to kolejny film zmarnowanej szansy. Estetycznie sfotografowany prom kosmiczny, zaprojektowany w zaskakująco mało futurystycznym stylu, świeci pustką. I nie chodzi mi tu bynajmniej o jego niskie zaludnienie.
W „Pasażerach” poruszonych zostaje kilka ciekawych zagadnień, z czego jedno, wieńczące pierwszy akt, zręcznie pominięte przez zwiastuny, mogłoby stać się głównym tematem całego filmu. Jednak już po kilku minutach zepchnięto je na dalszy plan, by ustąpić miejsca banalnemu romansowi, a następnie – typowemu akcyjniakowi. Zdolny reżyser Morten Tyldum nie poradził sobie z miernym scenariuszem Jona Spaihtsa (mającego na swym koncie takie raczej wątpliwej jakości tytuły jak „Najczarniejsza godzina”, „Prometeusz” czy kiepsko zapowiadająca się „Mumia”) i, inaczej niż w przypadku „Gry tajemnic”, nie udało mu się przekuć przeciętnie skrojonego skryptu na satysfakcjonujące i warte obejrzenia kino.
Zaskakujący dla wielu może być fakt, iż scenariusz „Pasażerów” znajdował się przez lata na tzw. czarnej liście, grupującej najbardziej obiecujące, a jeszcze niezrealizowane tytuły. Wyjściowe podejście twórców zdawało się rozumieć drzemiący w nim potencjał – świat wykreowany został w sposób co prawda zdecydowanie bardziej kameralny, ale nieustępujący jakością od „Grawitacji” czy „Interstellar”, a do tego opatrzony naprawdę solidną ścieżką dźwiękową. Ale suma summarum nie zaproponował nam niczego ponad to, co już widzieliśmy – czy to w kinie o podróżach kosmicznych, czy ziemskich romansach.