Jesteś obywatelką/obywatelem USA (współczuję mocno tbh), włączasz MSNBC, bo chcesz się w końcu dowiedzieć, jak to możliwe, że z remisu ze wskazaniem na wiceprezydentkę Harris, wyszło druzgocące zwycięstwo Trumpa, którego wizja Ameryki wydaje się być sprzeczna z interesami ludzi, którzy…na niego zagłosowali.
Włączasz telewizję i widzisz Joy Reid, osobę poważaną w świecie komentatorów politycznych, która mówi, że Harris przeprowadziła bezbłędną, historyczną kampanię, o czym świadczy co…? To, że poparła ją nawet…Queen Latifah. I podkreśla, że lepszej kampanii nie dało się przeprowadzić w tak krótkim czasie.
Co ona mówi między wierszami? Że to Ty, drogi obywatelu, droga obywatelko USA, jesteś głupia, nie dostrzegłaś/eś geniuszu Harris i jej ludzi. Generalnie zwraca się do Ciebie w protekcjonalny sposób mówiąc: „Jak mogliście tak zrobić. Przecież nawet Queen Latifah się dała się skusić Kamali”. Jeśli na takiej argumentacji będzie budowana od teraz strategia Partii Demokratycznej, do której ze względu na wielu jej polityków, czuję dużo sympatii, to ktoś za przykładem Mieczysława Rakowskiego powinien tam wyprowadzić sztandar. Dlaczego? Bo takie podejście świadczy o skandalicznym niezrozumieniu tematu.
Oczywiście w wyniku wyborów widać odpryski amerykańskiego rasizmu, widać seksizm, który nigdy stamtąd nie zniknął. Problem polega na tym, że jak z seksizmem może można się jeszcze zgodzić, choć musi być to zbadane w ramach samych Stanów, które są bardzo skomplikowane pod względem demograficznym, tak z rasizmem…serio zapomnieliście, że the one, the only Barack Hussein Obama został wybrany prezydentem 2 (słownie: dwa) razy? Dwa razy. Dwa. Ba śmiem twierdzić, że gdyby nie 22 poprawka do amerykańskiej konstytucji, to pewnie nadal byłby prezydentem, bo w kampanie to on umiał jak mało kto. Więc błagam: nie odnośmy się więcej do rasizmu, a przynajmniej nie wskazujmy go jako podstawowy powód.
Powody porażki Harris są inne: można zacząć do tego, że dopiero w lipcu tego roku, czyli na 3 miesiące przed wyborami, zapewne jakieś 15-18 miesięcy za późno, Joe Biden w końcu został skutecznie „przekonany”, że jego to Trump rozjedzie w listopadzie gorzej niż to co zrobił teraz z Harris. W końcu oddał pałeczkę w tej sztafecie pokoleniowej, choć niestety nigdy nie zniknął do końca. Przez to, że zdecydował się na to tak późno, Harris miała z automatu utrudnione zadanie. Poza krótkim czasem na zbudowanie kampanii, na jej barki zrzucona została (poniekąd słusznie) odpowiedzialność za katastrofalną strategię administracji Bidena, szczególnie kiedy mówimy o konflikcie na Bliskim Wschodzie, ale też jak chodzi o sytuację gospodarczą USA. Kamala sama nie pomogła sobie, mówiąc w „The View”, że ciężko jej wskazać element ich wspólnego sprawowania władzy, od którego chciałaby się drastycznie odciąć. Jak po takim stwierdzeniu można było ją potraktować jako nową kandydatkę, świeżą krew, a nie kontynuację niepopularnej polityki prowadzonej przez nielubianą administrację? Administrację, która nigdy nie powinna była startować na drugą kadencję, ale Joe Biden okazał się politykiem zakochanym w swoim odbiciu w lustrze, nie rozumiejącym lub niechcącym przyznać się do swoich intelektualnych, mentalnych, ale też fizycznych ograniczeń i słabości, które postępowały właściwie z miesiąca na miesiąc.
Tak późna decyzja Bidena, skutkowała z jednej strony krótką kampanią Harris, z drugiej brakiem możliwości przeprowadzenia regularnych prawyborów, z których mógł wyłonić się zupełnie inny, silniejszy kandydat. Partia Demokratyczna drugi raz z rzędu zaryzykowała dobro kraju i jego choćby względną stabilizację, stawiając na w oczywisty sposób słabnącego kandydata, kierując się łechtaniem jego ego, nie wierząc chyba nigdy w to mityczne zagrożenie demokracji ze strony Trumpa. Bo gdyby w nie wierzono, nie pozwolono by nigdy Bidenowi na start na drugą kadencję.
Innym elementem tej jakoby „bezbłędnej” i historycznej kampanii, było puszczanie oka do Republikanów. Jednak ewidentnie nie do tych, którzy jeszcze w tej partii coś znaczą. Amerykanie jednoznacznie pokazali, że nie cenią wysoko rodziny Cheyney’ów i ich wsparcie miało efekt odwrotny do zamierzonego – zdemobilizowało potencjalnych Kamili. Paradoks całej sytuacji polega na tym, że wiceprezydentka, kiedyś względnie progresywna senatorka, prowadziła kampanię ręka w rękę z córką neokonserwatywnego zbrodniarza wojennego, która niegdyś wypowiadała się z aprobatą choćby na temat zmiany wyroku SN dot. aborcji (anulowanie słynnego wyroku Roe vs. Wadę), a tacy ludzie jak Bernie Sanders czy Elizabeth Warren, najbardziej znaczące postaci socjaldemokratycznego skrzydła partii, w trakcie tej kampanii nie istnieli. Amerykanie przejrzeli te działania, zrozumieli, że tak naprawdę nie wiadomo jakie poglądy na kluczowe sprawy ma Kamala Harris. Co z tego, że Trump ma w większości tematów poglądy skrajnie antyspołeczne, skoro chociaż jest w nich konsekwentny.
Wydaje mi się, że nie bez znaczenia, szczególnie w kontekście dużej populacji muzułmańskiej w Michigan, była absolutnie katastrofalna w skutkach decyzja o nieodcinaniu się od Bidena i Benjamina Netanjahu w sprawie sytuacji na Bliskim Wschodzie. Powtarzanie tego samego sformułowania, że Izrael musi mieć prawo do obrony swojego terytorium, mając z tyłu głowy, że od czasu ataku terrorystycznego Hamasu, w samej Strefie Gazy zginęło co najmniej 20 razy więcej ludzi niż 7 października. Nie można też zapomnieć o tym, że od tamtego dnia, Izrael otworzył kolejny front tej wojny, przekraczając granicę z Libanem, i zachowuje się w sposób bardzo prowokacyjny wobec Iranu. Najważniejszym elementem tej błędnej polityki Harris, która nie zmieniła zrewidowała polityki Bidena, wydaje mi się jednak to, że mimo praktycznie nieograniczonego wsparcia dla Netanjahu, ten od początku nie ukrywał, że w interesie Izraela jest zwycięstwo Trumpa. Tym łatwiejsze powinno było być odcięcie się od przeprowadzanego przez niego ludobójstwa na ludności palestyńskiej, ale nie…nie może być w Ameryce polityka na wysokim szczeblu, który nie wspierałby Izraela „no matter what”. Ośmieszają się komentatorzy, którzy uważają, że wsparcie ze strony Harris dla działań IDF było wręcz za słabe. Pytam się więc, co miałaby zrobić według ich standardów: może ruszyć z bronią na Ajatollaha?
To zapewne tylko cząstka powodów, przez które po raz kolejny Amerykanie odrzucili kandydatkę Demokratów na prezydentkę. Teraz Partia ma 4 lata na wyłonienie ze swojego grona polityków, którzy będą w stanie zawalczyć z prawicowym populizmem. Kto wie, czy nie jest to najlepszy moment dla tej bardziej lewicowej części polityków demokratycznych, aby zreformować partię do tego stopnia, żeby w końcu jej polityka odpowiadała na potrzeby Amerykanów. Jeśli do takiej reformy nie dojdzie, to za 4 lata prezydentem zostanie kolejny członek rodziny Trumpów.
Dodaj komentarz