Łatka filmu wakacyjnego z miejsca skazuje dzieło na niezaangażowany, zrelaksowany uśmiech widzów. Utarta głęboko w popkulturze definicja zakłada przecież lekkostrawną niewymagającą przyjemność, rzecz kodowaną gdzieś w tle naszej podświadomości, by nie odstawać za bardzo od ogólnego społecznego rozprężenia. Dlatego też festiwalowe „Call me by your name” trochę straszyło. Nie nieangażującą,…