Jeśli komuś jest nie po drodze z polskim rapem, zapewne o filmie Jakuba Charona dowiaduje się dopiero teraz. Tych z Was muszę uświadomić, że „Totem” zapowiadany był już od co najmniej dwóch lat i miały się w nim pojawić takie popularne postaci jak Kaen czy Peja. Jednak akcja crowdfundingowa zdołała uzbierać jedynie 6% potrzebnej sumy, a odtwórca głównej roli trafił do więzienia, co pociągnęło za sobą zmiany obsadowe i premiera była kilkukrotnie przekładana. Jednak film udało się ukończyć i trafił on do dystrybucji kinowej, i to zdecydowanie szerszej niż można było przypuszczać.
Z ulotki promującej dowiadujemy się dwóch dość istotnych rzeczy – „Totem” to brutalne kino pokazujące prawdziwy gangsterski światek, a w jednej z głównych ról występuje nie kto inny jak sam samozwańczy król Albanii, Popek. Pierwsza z informacji automatycznie przywodzi na myśl liczne wypowiedzi Patryka Vegi – każdorazowo upierał się on zażarcie, że jego filmy obnażają dotąd skrywane przed społeczeństwem tajemnice i brak w nich jakiejkolwiek wymyślonej sceny. Miał również tendencję do obsadzania swych hitów naturszczykami, upatrując w tym wyznacznika autentyzmu. Jak by nie patrzeć, jego „Pitbulle” i „Botoks” zebrały potężną i dość określoną publikę. Wabienie na ten sam patent w przypadku „Totemu” może przynieść zadowalające wyniki frekwencyjnie, jednak już nie zadowolenie widzów. Fanów twórczości Vegi, jak i praktycznie każdą inną osobę, film ten z całą pewnością rozczaruje.
Należy jeszcze wyjaśnić kwestię udziału Popka. Niezależnie od naszego podejścia, trzeba mu oddać, że jest postacią barwną, swego czasu związaną z działaniami przestępczymi (w przypadku „Totemu” to raczej atut), a co najważniejsze – gwarantuje rozgłos. I Kino świat z tego chętnie skorzystało, wpisując go wśród najistotniejszych postaci, podczas gdy pojawia się on w filmie na mniej niż 30 SEKUND! Pozbawiony jakiegokolwiek dialogu spada do roli statysty, co rzecz jasna nie stanowi zarzutu wobec filmu (bo niby dlaczego miałoby mi na udziale Popka zależeć), a jedynie dystrybutorów. To zupełnie tak, jakby „Za niebieskimi drzwiami” promować udziałem Michała Żebrowskiego albo „Ciacho” występem Krzysztofa Kononowicza. Zaraz, zaraz…
Początkowe plansze sponsorskie zwiastują gangsterkę przez duże GĘ – pojawiająca się tam firma Madman („odzież dla wariatów”) oferuje na swojej stronie koszulki z hasłem „Stop islamizacji Europy” i kubki z Żołnierzami wyklętymi. Grubo. Podobnymi nićmi szyty jest świat ukazany w filmie – szokować mają nas męskie maratony między kreskami kokainy, butelkami wódki i zakrwawionymi ciałami wrogów. Same takie obrazy raczej dziś już na nikim w kinie nie zrobią wrażenia, gdy nie opowie się przy tym odpowiednio oddziałującej emocjonalnie historii. A właśnie z tym u Charona jest kiepsko.
Naprawdę trudno mi powiedzieć, co się w tym filmie właściwie wydarza. Dzień po seansie pamiętam tylko tyle, że główny bohater, Dziki (wizualne skrzyżowanie Jakuba Gierszała i Wojtka Bąkowskiego, Karol Bernacki), po wyjściu z więzienia próbuje ułożyć sobie życie na nowo, jednak szybko ponownie pakuje się w wielkie kłopoty. Wam też brzmi to jak „Gejsza” Radosława Markiewicza? Są momenty, że można te filmy ze sobą ze stawiać, jednak w ogólnym rozrachunku to film Charona wygrywa rywalizację. Bowiem podczas seansu „Gejszy” trudno było powstrzymać bezustanne zażenowanie spowodowane karykaturalną postacią Dziędziela, mottami Zbrojewicza czy epigońskim zapatrzeniem w dzieła Refna samego reżysera; w przypadku „Totemu” widać, że twórcy mieli własny, spójny pomysł. Niestety zabrakło im warsztatu. Ale gdybym musiał wybierać, zdecydowanie wolałbym ponownie zobaczyć Martę Żmudę-Trzebiatowską niż Joannę Majstrak, do złudzenia podobną do Dody… tzn. Doroty R.
Za fabułą trudno jest nadążyć, a to z kilku powodów. Przede wszystkim brakuje dobrego wprowadzenia, przedstawienia postaci. Wszystkie, poza głównym bohaterem, nakreślone zostają bardzo zdawkowo i trudno dopasować do nich nie tylko konkretne cechy, a nawet imiona czy relacje względem protagonisty. Najciekawiej z tego rozmytego tła wygląda postać grana przez Sobotę – okazuje się, że w tym szczecińskim raperze tkwi pewien potencjał aktorski i istnieje szansa, że przy dobrym skrypcie mógłby stworzyć godną uwagi (a kto wie, może i dobrą) kreację. Z kolei pojawiający się co rusz naturszczycy radzą sobie co prawda znacznie lepiej niż epizodyści u Vegi, jednak ze względu na całkowicie poważny ton filmu, trudnej przymknąć oko na niedostatki ich umiejętności. Postać grana przez Milana Skrobica, choć jego amatorem nie można już nazwać, ma u Charona monolog tak długi, tak marny i wygrany na jednej emocji, że perspektywa zostania na seansie do samego końca stała się wówczas wyzwaniem. Z mojego pokazu jedna osoba w tym momencie wyszła. A stanowiła 16,66% frekwencji!
Na „Totemie” naprawdę trudno jest wytrwać również ze względu na warstwę audialną – w wielu scenach zupełnie nie słychać, co aktorzy mówią (nie żebym obwiniał za to wyłącznie ekipę – „aktorzy” często zwyczajnie bełkoczą), wysokie tony efektów dźwiękowych solidnie znęcają się nad uszami, a brak dobrego miksu ścieżek między scenami sprawia, że co jakiś czas czeka nas wzdrygnięcie się od za głośnego ataku. Jakby tego było mało, zdjęcia autorstwa Piotra Pawlusa, chcąc obrać arthouse’owy sposób filmowania, wybrały w tym przypadku najgorszy z możliwych – kamera, miotając się między „Synem Szawła” a „mother!”, znajduje się cały czas blisko bohaterów, nieustannie w nich wgapiając. Lokacji i istotnych postaci w filmie tym jest od groma, więc skazani zostajemy tym samym na całkowite skołowanie i niewiedzę. Trudno stwierdzić, co się dzieje, kto jest kto i dlaczego ma nas to w ogóle obchodzić.
Jako muzyczne tło ostatnich sekwencji filmu wykorzystany został fragment „Requiem” Mozarta, które w domyśle miało uwznioślić domknięcie historii i wskazać na artystyczne inklinacje twórców, obnażyło jednak jedynie ich zagubienie i braki warsztatowe. Widać, że chcieli dobrze, ale w wielu miejscach zwyczajnie nie poradzili sobie z własnymi ambicjami. Do tego „Totem” powstał o kilka lat za późno i otrzymał mylącą promocję. Teraz, gdy wyłączność do mówienia prawdy o gangsterach dzierży Patryk Vega, a publika chętnie poszłaby do kina na Popka, ale nie w roli koproducenta, film Charona skazany jest na całkowitą porażkę. Pojedynczy śmiałkowie, którzy pokuszą się o wybranie na seans, przez jego większość najpewniej będą gapić się ślepo przed siebie, niczym matka głównego bohatera. Cytując piosenkę promującą to dzieło – „to jakaś chora jazda”.
Zobacz film w Cinema City: