Ostatni długi weekend (16-17 czerwca) spędziłam na fantastycznym wydarzeniu jakim była tegoroczna odsłona WrocLove Fest. Dobór wykonawców był strzałem w dziesiątkę – każdy mógł znaleźć coś dla siebie, ponieważ organizatorzy nie skupili się na jednym gatunku muzycznym. Dzięki temu mogłam usłyszeć artystów, których słuchałam już wcześniej, ale również poznać nieco nowej muzyki, do której zdecydowanie będę wracała.
Pierwszy dzień festiwalu otworzył występ Mesajaha, który mimo swoich starań tłumów pod sceną nie zebrał. Początkowe problemy techniczne dały się we znaki, jednak koniec końców koncert przebiegł pomyślnie, a ciepłe dźwięki wydobywające się ze sceny troszkę rozgrzały publiczność przed występem Jelonka, który zapodał zupełnie inne granie. Znany z zespołu Hunter, Michał Jelonek, w tańcu się nie pierdoli jeśli chodzi o koncerty. Z perspektywy uczestniczki śmiało mogę stwierdzić, że publika tak mu zatańczy jak on zagra (i to dosłownie!). Dlatego nie obyło się bez “ścianki-wrocławianki” czy też pociągu zwanego przez niego “wężykiem”. Hybryda ciężkich brzmień i klasycznych utworów granych na skrzypcach na koncertach wypadła świetnie, co było widać po zadowolonej widowni. O ile dla mnie było to zupełnie coś nowego, jako że nigdy wcześniej nie byłam jego koncercie, to spotkałam się z opiniami, że na każdym jego występie dzieje się to samo. Po prawie dwugodzinnym szaleństwie przyszedł czas na zespół, który przyciągnął większość widowni, sądząc po liczbie koszulek, które co i rusz przewijały mi się przed oczyma. Mowa oczywiście o Nocnym Kochanku – kapeli dość nietypowej, bo mimo tekstów, które często są rubaszne i nieco obsceniczne, formacja gra naprawdę porządnie; potężne riffy, ciężkie gitary oraz rytmiczne bębny w połączeniu z przenikliwym głosem wokalisty dają mieszankę wybuchową. Tym razem głównego basistę zastąpił Fons – znany z zespołu Kabanos. Publiczność momentalnie poczuła z czym się je taką muzykę, dzięki czemu nie obyło się bez młynu, pogo czy wielokrotnej fali.
Piątkowe koncerty zakończył występ Lao Che. I tu muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś innego, ponieważ zdarzyło mi się być na ich koncercie rok wcześniej. W tym roku zespół zaoferował publiczności zupełnie inne aranżacje piosenek, które wcześniej brzmiały całkiem inaczej, kiedyś żywiej – teraz spokojniej. Nie mówię, że to źle, ponieważ lubię, gdy zespoły eksperymentują ze swoim brzmieniem, w tym przypadku jednak odniosłam wrażenie, że gdzieś uciekło życie z niektórych utworów pozostawiając po sobie suche gitary i jeszcze bardziej suchy wokal.
Drugiego dnia jako pierwsza na scenę wyszła debiutująca Daria Zawiałow, która zaprezentowała materiał ze swojej najnowszej płyty. Mimo że nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, piosenki na żywo brzmiały jeszcze lepiej niż na krążku, co zachęciło mnie do wybrania się na jej koncert podczas zapowiedzianej jesiennej trasy. Kilkanaście minut później na scenę zawitał Miłosz Borycki, znany lepiej jako Miuosh, oraz FDG Orkiestra. W tym przypadku jestem pod ogromnym wrażeniem, ponieważ jako fanka jego ostatniej płyty nie sądziłam, że ten materiał może brzmieć lepiej. Dzięki akompaniamentowi orkiestry utwory nabrały zupełnie innego charakteru, które rozgrzewały przemokniętą już do suchej nitki publiczność. Następnie przyszedł czas na muzyczny popis Smolika i Brytyjczyka Keva Foxa. Artyści przeważnie grali materiał ze swojego wspólnego albumu z 2015 roku, ale nie zabrakło też coverów (chociażby “Where Did You Sleep Last Night” Nirvany). Brzmienia dobiegające ze sceny momentami bardzo przypominały mi muzykę Kings of Leon.
Tegoroczny WrocLove Fest zamykał nie kto inny, jak zespół Hey. Jest to jeden z tych wykonawców, którego nie trzeba przedstawiać, bo takie piosenki jak “Cisza, ja i czas”, “Teksański” czy “[sic!]” zna każdy, chociażby ze słuchu. Tych utworów oczywiście nie zabrakło, tak jak niektórych z najnowszego albumu.
Ogólnie rzecz biorąc, nie żałuję ani grosza wydanego na bilet i żadnej minuty spędzonej na słuchaniu tak dobrych wykonawców. Nawet jeśli wcześniej nie miałam okazji zapoznać się z twórczością niektórych z nich, to wykonaniami na żywo bardzo zachęcili mnie do nadrobienia tego. Ponadto, taki Miuosh z orkiestrą na żywo to zdecydowana miłoszcz, a Kasia Nosowska dziękująca publiczności po każdym utworze sprawia, że na serduszku robi się cieplej.