Zathey: Obserwuję postępujący spadek jakości życia w mieście. Ludzie przyjeżdżają samochodami, żeby pobiegać w parku

Gregor Niegowski*

Gościem Kalejdoskopu był dr Maciej Zathey, dyrektor Instytutu Rozwoju Terytorialnego, również pracownik naukowy Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.

2024 rok zakończył się dość mocnymi epizodami smogowymi. Czy dalej będzie ta determinacja, jeżeli chodzi o walkę ze smogiem? Już w 2024 roku, patrząc na uchwały antysmogowe dla Dolnego Śląska, powinniśmy mieć ten problem z głowy.

Niestety nie uporaliśmy się jeszcze z zanieczyszczeniami powietrza na Dolnym Śląsku a de facto z przyczyną występowania przekroczeń norm dla pyłów zawieszonych i benzo(a)pirenu. Ze względu na funkcjonujące jeszcze w wielu gospodarstwach domowych kotły bezklasowe przez jakiś czas zmagać będziemy się jeszcze z tzw. epizodami smogu. To właśnie głównie stare nieefektywne instalacje grzewcze odpowiadają w ponad 80% za niską emisję.

Epizody smogowe są efektem działania człowieka i obrazują, w jaki sposób wpływamy negatywnie na własne otoczenie. Jest to ewidentnie skorelowane z rytmem roku kalendarzowego a nawet rytmem dobowym człowieka. Im chłodniej, tym częściej palimy, tym częściej „dokładamy do pieca”. Ciekawą jest obserwacja tańca krzywych obrazujących zmiany temperatury w ciągu dnia i stężenia zanieczyszczeń. Gdy spada temperatura, szczególnie gdy pojawia się mróz, to automatycznie niemal, skokowo wzrasta stężenie zanieczyszczeń pyłowych w powietrzu. Mamy obecnie różne systemy grzewcze i ciepłownicze, takie, które są nieemisyjne lub niskoemisyjne w czasie eksploatacji, ale też takie, które emitują dość znaczące ilości pyłów i innych substancji szkodliwych. Liczba tych ostatnich jest na tyle duża, iż decyduje o jakości powietrza. Zatem korelacja występuje, te dwie krzywe, temperatury i zanieczyszczeń, są ze sobą powiązane. Musimy zwiększyć determinację w szczególności w przekonywaniu ludzi co do kierunku koniecznych zmian – wymiany instalacji grzewczych i walki z zanieczyszczeniami powietrza. Tę determinacje muszą także wykazać władze szczebla komunalnego. Odpowiedzialni liderzy – politycy szczebla lokalnego, szczególnie ci piastujący funkcje są zobowiązani do działań i wskazywania drogi pomagania w wyborach swoim mieszkańcom.

Ale smog nie jest jedynym wyzwaniem i jedyną przyczyną bólu głowy podczas rozmyślenia o przyszłości. Niepokojów jest więcej. W moim przekonaniu największe niebezpieczeństwa są powiązane z dewastacją i degradacją zasobów przyrodniczych oraz ze sposobem w jaki ludzkość doprowadziła do zmian klimatycznych. Można postawić tezę, iż alarmująca jakość powietrza jest tylko przykładem, elementem manifestującym dramat środowiska i otaczających nas zasobów przyrodniczych. Jest to jeden z przykładów bezrefleksyjnego eksploatowania środowiska i ignorowania negatywnego oddziaływana człowieka na komponenty środowiska. Przykład także nieszanowania przyrody, od której zależymy.

Wpływ środowiska na nasze życie jest przemożny. Ono warunkuje nasze zdrowie i dalsze życie. My natomiast chcemy eksploatować je bez oddania odpowiedniego szacunku przyrodzie. Jest subtelna różnica między korzystaniem a wykorzystaniem.

Aby przetrwać musimy korzystać z zasobów, ale też należycie o nie dbać, stwarzać warunki do regeneracji, kompensować zużywane zasoby. Opisując ten mechanizm językiem gospodarczego liberalizmu można stwierdzić, iż należy odpłacić za usługi ekosystemowe, one gwarantują jakość życia. Świetnym tego przykładem są obszary tzw. zielonej infrastruktury a wiec obszary leśne w mieście i strefie podmiejskiej, obszerne parki, tereny rekreacyjne powiązane alejami z innymi częściami miasta, przede wszystkim z osiedlami mieszkaniowymi.

Te obszary dają nam oddech, również w sensie dosłownym, gwarancję rekreacji i regeneracji. To przestrzeń, która daje też możliwość funkcjonowania innych organizmów i utrzymanie różnorodności flory i fauny, która w naszym otoczeniu jest dla równowagi przyrodniczej bezwzględnie potrzebna. Jednak współczesne planowanie miast oraz neoliberalne pojmowanie rozwoju ogranicza włączanie obszernych terenów zieleni jako elementów tworzonej nowoczesnej struktury miejskiej. Jesteśmy zdominowani paradygmatem maksymalizacji zysku z każdego kwartału z każdej działki. Jesteśmy zachłanni na przestrzeń, krótko mówiąc.

Co znaczy być zachłannym na przestrzeń?

Tę zachłanność na przestrzeń, często nazywam też aresztowaniem przestrzeni. Wiąże się to z zachłannością na zysk. Większość podmiotów gospodarujących na rynku mieszkaniowym czy ogólnie rynku nieruchomości nastawiona jest na profit materialny. Zatem interesuje ich dzisiaj maksymalizacja zysku. Inwestor pragnie „wycisnąć” maksimum metrów kwadratowych możliwych do sprzedaży. Stworzyliśmy świat – rynek w którym aby przetrwać trzeba być właśnie takim drapieżcą. Tanio kupić, przekształcić, drogo sprzedać. W sytuacji głodu mieszkaniowego i rozhulanej spekulacji w tym kupowania mieszkań nie po to aby w nich mieszkać, ale po to aby lokować kapitał, coraz rzadziej zwraca się uwagę na kompozycje przestrzenną, zaplanowanie przestrzeni publicznych, parki i zieleńce połączone w system miejskich terenów zieleni, obszary przeznaczone pod usługi publiczne. Popyt na mieszkania nie słabnie, nawet jeśli jest w nieatrakcyjnej lokalizacji. Tę zachłanność na przestrzeń często zestawiam z zaborczością. Z tworzeniem wyizolowanych osiedli za bramą, za szlabanem. Ogrodzenie złudnie tylko podnosi poziom prestiżu i bezpieczeństwa, generując w rzeczywistości napięcia społeczne i bariery związane z dostępnością.

Zachłanne zabudowywanie przestrzeni powoduje, że minimalizujemy obszary aktywne biologicznie – tereny zieleni, które powinny gwarantować nam wyższą jakość życia. Jesteśmy natomiast świadkami zjawisk absurdalnych w przestrzeni miejskiej. Na przykład aby pobiegać lub wyprowadzić psa na spacer przyjeżdżamy do parku samochodem. Często do parku miejskiego przyjeżdża się ze strefy podmiejskiej, przeprowadzka do której miała być ulgą od wielkomiejskiego zgiełku. Przekładając to na zjawiska w stolicy Dolnego Śląska, warto wskazać, iż parki oraz aleje spacerowe i promenady, które zostały stworzone na przełomie XIX i XX wieku, są w tej chwili jedynymi parkami w mieście Wrocław, które tworzono celowo dla poprawy warunków mieszkaniowych, dla rekreacji i odpoczynku oraz co najważniejsze, poprawy warunków środowiskowych w mieście. Powstałe po II wojnie światowej parki stworzono z przekształcenia dawnych cmentarzy. Jedynym wyjątkiem jest Part Tysiąclecia we Wrocławiu utworzony oficjalnie w 2000 roku, jednakże nasadzenia prowadzono w końcu lat ’90 XX w, a całe założenie koncypowane było w latach ’70 XX w. przy okazji projektowania osiedli Nowy Dwór i Muchobór Mały. Wówczas koncepcje przestrzenne powstawały jako kompletne, gorzej było z realizacją. W ostatnim ćwierćwieczu, mimo dynamicznych zmian urbanistycznych i postępującej zabudowie, nie powstały adekwatnie do potrzeb społeczeństwa tereny parków. Rozwiązania typu park kieszonkowy to atrapa i nie ma wpływu na podniesienie jakości przestrzeni. Zresztą często jest to działanie jedynie propagandowe. Zatem zachłanność na przestrzeń to jej bezrefleksyjna komercjalizacja bez zwrócenia uwagi na jakość zamieszkiwania i komfort życia.

To problem tylko Wrocławia i Dolnego Śląska?

Oczywiście to tendencje ogólnokrajowe, a nawet niestety ogólnoeuropejskie. Odwołuję się konkretnie do Wrocławia i do Dolnego Śląska ponieważ zawodowo związany jestem z analizą tych przestrzeni. Wrocław, będący obecnie miastem o największej dynamice inwestycji jest też niestety sztandarowym przykładem negatywnych zmian, które obserwujemy w przestrzeni. Jestem krytykiem wzrostu nieograniczonego miasta i wzrostu obszaru funkcjonalnego, czasami nazywanego obszarem metropolitalnym. Wzrost jest mierzony tylko konsumpcją, stymulowaną wspomnianą już zachłannością. Tak to trzeba niestety nazwać. Brakuje refleksji dotyczącej równowagi, zachowania przestrzeni, która jest konieczna dla zagwarantowania jakości życia. Z perspektywy mijającego właśnie ćwierćwiecza pracy w zawodzie, a zajmuję się polityką rozwoju i polityką przestrzenną, ze smutkiem stwierdzam, iż obserwuję postępujący spadek jakości życia w mieście, mimo faktu, że zasobność portfela i przeciętna siła nabywcza społeczeństwa wzrasta. Ale zasobność portfela nie gwarantuje jeszcze wysokich standardów życia. Właściwe proporcje i równowaga w zagospodarowaniu przestrzennym to jeden z naczelnych tematów, które powodują moje troski i głębszy namysł nad tym, w jakim my kierunku, jako cywilizacja zmierzamy.

Rozpoczęliśmy naszą rozmowę od kwestii jakości powietrza, ale jakość powietrza to jest tylko jeden z komponentów, który składa się na jakość życia. W czytelny i zrozumiały dla użytkownika sposób zaplanowana przestrzeń osiedla i miasta, dostęp do terenów przyrodniczych, czy też terenów zieleni urządzonej, terenów rekreacyjnych, przestrzeni, w której można spacerować, i odpocząć, patrząc na zieleń to elementy kluczowe i niezbędne dla spełnienia standardów zamieszkiwania .

Ta definicja terenu zielonego się zmieniła, prawda? Mieszkanie przy parku jest czymś innym niż np. teren zielony, który powstaje na jakimś osiedlu, czyli kilka drzew, ławka i plac zabaw.

Tak. Nie można też uznawać za teren zielony powierzchni pokrytej tartanem pomalowanym na zielono. Kiedy myślę o terenach zielonych, mam na myśli ich tradycyjne rozumienie – faktyczne parki o odpowiedniej wielkości rzędu minimum 10 ha. Takie, które nie są jedynie namiastką, czyli np. „parki kieszonkowe”, gdzie kubeł na śmieci pomalowany na zielono i dwie ławki mają rzekomo tworzyć przestrzeń rekreacyjną. To bardziej przypomina próbę kokietowania mieszkańców niż realne działania. Współczesne koncepcje rozwoju miast niestety zaniedbują przestrzenie, które rzeczywiście mogą przyczynić się do zwiększenia odporności na zmiany klimatyczne. Tzw. „parki kieszonkowe”, rabaty czy łąki kwietne na kilku metrach kwadratowych nie rozwiążą problemu.

O rezyliencji miasta, ochronie różnorodności biologicznej i utrzymaniu wysokiej jakości życia decyduje osiągnięcie pewnej masy krytycznej zieleni. Tę mogą zapewnić tylko spójne systemy przyrodnicze – takie jak zielone pierścienie wokół miasta i rozległe tereny zieleni wewnątrz jego granic. Wdrożenie takiego systemu wymaga wsparcia poprzez odpowiednie regulacje i działania planistyczne. Obecna tendencja do podporządkowywania wszystkiego krótkoterminowym zyskom ekonomicznym, sprzedawania każdej wartości za stosik monet – czy to cyfrowych, czy tradycyjnych – jest przejawem neoliberalnej zachłanności i prowadzi do niszczenia potencjału miasta jako miejsca przyjaznego do życia.

Czy czegoś nas ta ostatnia powódź nauczyła? Pewne błędy zobaczyliśmy jak na dłoni. Jest jakaś refleksja?

Każde pokolenie uczy się czegoś z doświadczeń katastrof. Jednak w zakresie prowadzenia rozsądnej polityki przestrzennej wciąż brakuje systematycznych wniosków. Paradoksalnie, powódź, która dotknęła Ziemię Kłodzką, zwłaszcza obszar między Stroniem Śląskim a Kłodzkiem, stwarza okazję do nowego zagospodarowania tego terenu. Powinniśmy podejść do planowania przestrzennego w sposób, który uwzględni rytm rzeki i zwiększy odporność na przyszłe katastrofy.

Wiemy już, w jaki sposób potrafi wystąpić Biała Lądecka, jakie szkody może wyrządzić, i jak zabiera tereny zabudowane. W związku z tym nie powinniśmy powtarzać błędów i odbudowywać ze zniszczeń w tych samych miejscach. Trzeba odsunąć zabudowę od rzeki. To oczywiście wymaga ogromnych nakładów finansowych, choćby na rekompensaty dla właścicieli nieruchomości położonych na terenach zalewowych. Jednak właśnie po to istnieje państwo – by prowadzić odpowiedzialną politykę, wdrażać działania zaradcze i chronić społeczności przed przyszłymi powodziami.

Powodzie będą się zdarzać. Może nie za pięć lat, ale za dziesięć, dwadzieścia czy więcej – prawdopodobieństwo takich zdarzeń pozostaje wysokie. Możemy budować kolejne systemy zabezpieczeń, wzmacniać tamy czy odbudowywać infrastrukturę, jak tę w Stroniu Śląskim. Niemniej jednak wszystkie te rozwiązania mają ograniczoną trwałość. Z czasem podlegają erozji, a ich skuteczność maleje.

Nie da się oszukać praw fizyki i natury. Jeżeli teren jest zalewowy, powodzie będą tam wracać. Kluczowe jest więc planowanie długofalowe i dostosowanie naszych działań do naturalnych procesów, zamiast próbować je ignorować.

Co trzeba zrobić?

Najrozsądniejszym rozwiązaniem w przypadku powodzi jest prewencja. W kontekście planowania przestrzennego i polityki rozwoju miast, wsi, czy osiedli oznacza to odsunięcie zabudowy od terenów, dla których obliczono i określono prawdopodobieństwo wystąpienia powodzi. (Są to zasięgi tzw. wody 1% – prawdopodobieństwo wystąpienia powodzi raz na 100 lat oraz zasięgi wody 0,5% – prawdopodobieństwo wystąpienia powodzi raz na 500 lat). Analiza osadów geologicznych pozwala precyzyjnie określić, dokąd sięgały powodzie w przeszłości, nawet w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat. Na takich terenach nie powinno się budować – a jeśli już, to wyłącznie pod ściśle określonymi warunkami, mając pełną świadomość ryzyka.

Zabudowa mieszkaniowa w tych miejscach powinna być całkowicie wykluczona. Dopuszczalne mogą być jedynie tymczasowe konstrukcje, na przykład związane z działalnością gospodarczą lub rolniczą, które nie zagrażają życiu człowieka w przypadku katastrofy, a ich utrata nie wpłynie paraliżująco na działalność społeczności. Niestety, jako społeczeństwo często tkwimy w swoistej pułapce. Jej kluczowym elementem jest pojęcie własności, a niekiedy wręcz chciwość i wspominana już przeze mnie zachłanność.

Rozumiem właścicieli, którzy posiadają grunty lub mieszkania na terenach zalewowych – niektórzy z nich stracili już swoje domy, zniszczone przez powódź. W takich przypadkach państwo lub inny podmiot publiczny w jego imieniu powinien zapewnić im realną alternatywę – mieszkanie poza strefą zagrożenia, z odpowiednią rekompensatą. Przesiedlenie kilkadziesiąt lub kilkaset metrów dalej powinno być przeprowadzone z poszanowaniem ich praw, oferując równoważną przestrzeń życiową w bezpiecznym miejscu.

Jesteśmy w stanie zaplanować takie działania, wykorzystując współczesne narzędzia planistyczne. Warunkiem jest jednak, aby prawo umożliwiało przesunięcie własności w sposób sprawiedliwy i odpowiedzialny. Tego rodzaju polityka jest znacznie mniej kosztowna niż naprawianie późniejszych szkód czy krzywd wyrządzonych przez kolejne katastrofy.

Działania planistyczne powinny być jednak uzupełnione o wzmacnianie naturalnej retencji krajobrazowej. Kluczowym elementem jest odrodzenie lasów mieszanych w Sudetach, szczególnie w Masywie Śnieżnika. Tego rodzaju drzewostan i związana z nim struktura gleby szybko absorbuje wodę opadową, opóźniając jej spływ i zmniejszając napór na urządzenia hydrotechniczne. Spowolnienie spływu wód na stokach górskich pozwala znacząco rozciągnąć w czasie i obniżyć fale powodziowe, ograniczając ich niszczycielską siłę.

Dzięki odpowiednio prowadzonym działaniom – zarówno w sferze planowania przestrzennego, jak i ochrony środowiska – możemy skutecznie zmniejszyć ryzyko katastrof i zminimalizować ich skutki dla ludzi oraz infrastruktury.

Czy powinny być pewne instrumenty, które sprawią, że ludzie tam przestaną się budować? Tak samo patrząc na Wrocław, to może da się doprowadzić do sytuacji, że nie będą powstawały inwestycje mieszkaniowe tam, gdzie nie ma zapewnionego pewnego minimum komfortu, nie mówiąc o dostępie do, chociaż kawałka zieleni?

Pewne kwestie powinny być nie tyle opcjonalne, co obligatoryjne. Kiedyś istniały standardy urbanistyczne, które regulowały te sprawy – w czasach uważanych dziś za słusznie minione. Warto jednak wrócić do zasad, które gwarantują jakość życia. Jeżeli inwestycje nie spełniałyby określonych wymogów, nie powinny otrzymać zgody na realizację. Niestety, współcześnie podejście do tych standardów zostało zliberalizowane.

Proszę zwrócić uwagę na dzisiejsze osiedla – często są one pozbawione odpowiedniej infrastruktury społecznej. Co więcej, wiele z nich jest ogrodzonych, z ograniczonym dostępem dla osób z zewnątrz. Takie rozwiązania rzekomo podnoszą poziom bezpieczeństwa, ale w rzeczywistości wpływają bardziej na subiektywne poczucie bezpieczeństwa niż na faktyczną jego poprawę. Przy okazji ograniczają dostępność tych osiedli, zarówno fizyczną, jak i społeczną.

Osiedla te nie tylko są izolowane, ale również brakuje im podstawowej infrastruktury społecznej – choćby bezpiecznych dróg do szkoły czy przedszkola. A co z osobami starszymi? One również potrzebują przestrzeni do nawiązywania relacji społecznych i budowania więzi. Zamiast tego mamy do czynienia z monokulturą mieszkaniową, projektowaną bez dostępu do transportu zbiorowego i często opartą na owianych złą sławą decyzjach o warunkach zabudowy – substytucie planu zagospodarowania przestrzennego, które nie uwzględniają szerszego kontekstu urbanistycznego.
Gdyby wymagano kompleksowego planu osiedla, uwzględniającego zarówno infrastrukturę społeczną, jak i transport, wiele ze zrealizowanych dziś inwestycji developerskich nie uzyskałoby zgody – pozwolenia na budowę. Być może jednak należy się zastanowić nad samą społeczną akceptacją takich rozwiązań. Jeśli społeczeństwo godzi się na mieszkanie w nieatrakcyjnych osiedlach i kupuje tam mieszkania, to deweloperzy nadal będą je budować – bo jest popyt.

Sytuację dodatkowo pogłębiają mechanizmy spekulacyjne. Coraz częściej mieszkania kupowane są nie jako przestrzeń do życia, ale jako forma lokaty kapitału. Część z nich trafia na rynek wynajmu, na który są skazane osoby, które nie mogą pozwolić sobie na zakup mieszkania. Taki proceder sztucznie podbija ceny mieszkań. Jeśli ktoś posiada już 15 mieszkań, łatwiej mu zdobyć środki na zakup kolejnych.

Podsumowując, konieczne jest przywrócenie zasad odpowiedzialnego planowania przestrzennego na szczeblu miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego oraz stworzenie regulacji, które ograniczą patologiczne zjawiska na rynku mieszkaniowym. Bez tego jakość życia w miastach będzie systematycznie spadać.

A z drugiej strony innych po prostu już nie stać na kupno mieszkania we Wrocławiu, w dużych miastach, bo ceny są z kosmosu.

Problem braku mieszkań jest na sztandarach wielu partii politycznych w Polsce i Europie. Jest to także element publicznych debat. Zwróćmy uwagę na to, że liczba mieszkańców w Polsce spada. Natomiast głód mieszkaniowy się wzmaga. Obserwujemy stały wzrost liczby osób mieszkających lub pragnących zamieszkać w dużych miastach. Problem mieszkaniowy koncentruje się głównie w dużych ośrodkach miejskich, podczas gdy w mniejszych miejscowościach występuje w znacznie mniejszym stopniu lub wcale. W związku z tym stoimy przed ogromnym wyzwaniem, które wymaga szerszego spojrzenia. Rozwiązaniem nie jest wyłącznie budowa większej liczby mieszkań w dużych miastach. W Polsce mamy tylko kilka takich metropolii, a nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na potrzeby wszystkich Polaków, którzy chcieliby w nich zamieszkać.

Konieczne jest rozważenie sensownej dywersyfikacji i decentralizacji. Chodzi tu o stworzenie przeciwwagi na szczeblu regionalnym. Poza ważnymi ośrodkami jakimi są miasta takie jak Wrocław, Poznań, Gdańsk, Kraków, Szczecin, Łódź czy inne stolice regionów swój potencjał wykorzystywać muszą mniejsze ośrodki miejskie i miejscowości w regionach.

Powinniśmy skierować uwagę na rozwój tych mniejszych ośrodków – zarówno w kontekście infrastruktury mieszkaniowej, jak i atrakcyjności społeczno-ekonomicznej. Reurbanizacja w tym kontekście powinna oznaczać wzmocnienie procesów inwestycyjnych i lokalizację biznesu w mniejszych ośrodkach. To zresztą powinno być skorelowane z nowym modelem energetyki rozproszonej w kraju. (Transformacja energetyczna wymaga zresztą osobnej rozmowy – to także jedna z trosk w rozmyślaniu o przyszłości). Tylko w ten sposób możemy zbudować zrównoważony system urbanistyczny, który odpowie na rosnące potrzeby mieszkańców nie koncentrując ich jedynie w kilku największych miastach. Mamy na Dolnym Śląsku 93 miasta w tym 18, w których liczba mieszkańców przekracza 20 tys. To te miasta w policentrycznym układzie powinny stanowić jądra rozwoju i obszary atrakcyjne do życia.

A nie są.

A nie są. Kiedyś jednak takie miasta pełniły funkcję dynamicznych ośrodków rozdających impulsy rozwoju. Przykładem mogą być takie miejscowości jak Świdnica, Dzierżoniów, Pieszyce, Bielawa czy Ząbkowice Śląskie. Spacerując po ich starszych częściach, wciąż można dostrzec ślady dawnej świetności i dynamiki. Jednak w ostatnich latach te miasta wyraźnie ubożeją – nie tylko materialnie czy pod względem kapitału inwestycyjnego, ale także w sferze kapitału kreatywnego. Ludzie zdolni i przedsiębiorczy opuszczają te miejscowości, nie widząc w nich przestrzeni do realizacji swoich celów życiowych i zawodowych.

Największym wyzwaniem staje się odwrócenie tego negatywnego trendu koncentracji ludności w metropoliach i ich obszarach funkcjonalnych tylko dużych miast. Paradoksalnie, życie w dużych miastach, choć może się wydawać atrakcyjne, często wiąże się z obniżeniem jego jakości. Nakręcamy spiralę problemów, takich jak zatłoczenie, przeciążenie infrastruktury czy czasochłonne i kosztochłonne dojazdy. Codziennie „uwięzieni” w korkach, mieszkańcy metropolii spędzają godziny w samochodach, tracąc cenny czas i energię.

Musimy zastanowić się, jak na nowo ożywić mniejsze ośrodki, przywrócić im atrakcyjność oraz stworzyć warunki, w których ludzie będą chcieli budować swoje życie i przyszłość. To nie tylko kwestia infrastruktury, ale także odbudowy kapitału społecznego i kreatywnego – kapitału ludzi w tych miastach.

*Gregor Niegowski – Dziennikarz, redaktor, wydawca. Na co dzień pracuje w Telewizji Echo24.

komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *